Recenzja filmu

Barry Seal: Król przemytu (2017)
Doug Liman
Tom Cruise
Domhnall Gleeson

Ryzykowny interes

Ramę narracyjną filmu tworzy spowiedź Barry'ego, jaką ten nagrywa w pokojach hotelowych na kamerze wideo. Poetyka VHS przenika do pozostałych scen: Liman lubi ostre cięcia montażowe i jaskrawy,
Prawdziwy Barry Seal nie wyglądał jak Tom Cruise. Inna sprawa, że nikt nie wygląda jak Tom Cruise, pięćdziesięcioletni młodzieniec z nieskazitelnym uśmiechem będący w nieustannie szczytowej formie. A mimo to Cruise w roli Seala jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Obaj panowie uosabiają przecież amerykański sen, obaj są – w myśl oryginalnego tytułu filmu Douga Limana – "american made", stworzeni przez Amerykę. Obaj mogą też budzić zarówno podziw, jak i odrazę. Łatwo przecież brzydzić się scjentologiczną otoczką i prywatnymi aferami z życiorysu aktora. Trudno jednak nie dać się porwać, gdy kolejny grany przez niego bohater staje przed kolejną misją niemożliwą. Pablo Escobar i jego ludzie mówili na Barry'ego Seala "gringo, który zawsze dowozi". Cruise tym razem też "dowiózł".



Kto nigdy o Barrym Sealu nie słyszał, ten i tak z grubsza zna jego historię, a raczej: historie takie jak jego historia. Skąd? Oczywiście z kina. Mniejsza o to, czy Hollywood potrafi wycisnąć z dziejów najnowszych USA tylko jeden rodzaj fabuły, czy może na odwrót: amerykański sen zawsze materializuje się w jeden i ten sam sposób. Grunt, że "Barry Seal: Król przemytu" podąża wydeptaną ścieżką. Jeśli widzieliście "Wilka z Wall Street", "Rekiny wojny", "Wojnę Charliego Wilsona" i "Blow", możecie ulepić sobie z nich w głowie "Barry’ego Seala". Trochę smykałki do interesów, odrobina polityki, szczypta narkotyków plus zawiłe machinacje rządowych agencji. Dodajcie jeszcze narracyjną brawurę i "dużego" aktora w roli głównej, a wszystko okraście ironicznym tonem, na który pozwala bezpieczny historyczny dystans. Gotowe. 

Jak mówi sam bohater w zwiastunie: "część z tych rzeczy wydarzyła się naprawdę". Barry Seal był pilotem samolotów pasażerskich, który pracował zarówno dla CIA, jak i słynnego kartelu z Medellín. Działając na dwa fronty, jako przemytnik narkotyków i broni oraz tajny współpracownik rządu USA, dorobił się fortuny, wyciskając, ile się da z politycznego bałaganu przełomu lat 70. i 80. Gdzie Reagan i Escobar się bili, tam trzeci – czyli Seal – skorzystał. Liman rejestruje kolejne te historyczne absurdy pozwalające Barry'emu wychodzić obronną ręką z tarapatów, ale trzyma politykę na dystans. Refleksja nad mocarstwowymi zapędami USA, które z perspektywy czasu przypominają kopanie własnego grobu, wybrzmiewa gdzieś na drugim planie – inaczej niż choćby w "Wojnie Charliego Wilsona". Limana nie interesuje też przypowieść o dwuznacznym uroku kapitalizmu à la "Wilk z Wall Street". Zamiast jakoś szczególnie problematyzować perypetie Seala, reżyser poddaje się ich szalonemu rytmowi. Cóż, temat został już wyczerpany do cna. Jedyne, co pozostało, to próbować wycisnąć z niego zajmującą historię. 

 

Choć w centrum pozostają Seal-bohater i Cruise-aktor, nawet oni są tu zaledwie nośnikami akcji. Klei się to z emploi Cruise'a, który od zniuansowanego psychologizowania preferował zawsze aktorstwo fizyczne, kinetyczne: bieganie, tańczenie, skakanie po dachach. Seal jest więc self-made-manem, człowiekiem-czynem, który wkręca się w kolejną kabałę, a potem sam wyciąga z niej za włosy. Istny "american hero": facet, który wyznacza sobie cel i prze, nie zważając na przeciwności. Choć wszystko robi niby dla rodziny, w rzeczywistości żywi się adrenaliną i pompuje ego. Liman pokazuje to w kilku prostych montażowych sklejkach: praca pilota stanowi ciąg takich samych dni, żmudnych protokołów i cichych nocy w sypialni – szmuglowanie narkotyków jest zaś lawiną endorfin, nieustannym "dzianiem się" i niezawodnym małżeńskim afrodyzjakiem. Seal to jednak nie żaden Walter White: raczej sympatyczny cwaniaczek niż potwór. Cruise od jakiegoś czasu preferuje role podobnych szemranych typów. W takiej "Mumii" jego bohater trafiał jednak w próżnię bezpłciowego studyjnego spektaklu. Tym razem, gdy to jego osobowość – a nie jakieś tam CGI – dźwiga na barkach cały film, efekt jest pełniejszy.

Liman okrasza to wszystko mgiełką retro-nostalgii. Ramę narracyjną filmu tworzy spowiedź Barry'ego, jaką ten nagrywa w pokojach hotelowych na kamerze wideo. Poetyka VHS przenika do pozostałych scen: Liman lubi ostre cięcia montażowe i jaskrawy, niemal "przepalony" obraz. Fabuła toczy się w szarpanym, gawędziarskim tonie, od sytuacji do sytuacji, nie zostawiając wiele miejsca na drugoplanowe wątki i refleksję. Trochę tak, jak byśmy oglądali sklejony na jakimś magnetowidzie "edit" najciekawszych momentów z życiorysu bohatera. Z charakterem, z humorem, w tempie. Czy tak spełnia się amerykański sen – niewiele myśląc o konsekwencjach, byle do przodu? Cokolwiek by mówić, ogląda się to dobrze. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino biograficzne wyjątkowo dobrze sprawdza się w przypadku barwnych postaci, których życiowe dokonania... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones