Recenzja filmu

Łatwa dziewczyna (2010)
Will Gluck
Emma Stone
Penn Badgley

Niełatwa przeprawa

To oczywiste, że nie każdy film można ocenić tą samą skalą. Niezależnie od tego, czy twórca zabiera się za ekranizację poetyckiego dramatu, brawurowego akcyjniaka, superbohaterskiego
To oczywiste, że nie każdy film można ocenić tą samą skalą. Niezależnie od tego, czy twórca zabiera się za ekranizację poetyckiego dramatu, brawurowego akcyjniaka, superbohaterskiego blockbustera, czy... highschoolowej komedii, powinniśmy patrzeć na jego dzieło z dystansu, pamiętając o gatunkowej konwencji oraz zasadzie numer jeden - musi ono przede wszystkim zadowolić mnie, przeciętnego widza. Spoglądając na wielce pochlebne recenzje "Łatwej dziewczyny", nie trudno było mi dość wniosku, że musi perfekcyjnie spełniać to kryterium. Oto przede mną ten jedyny, najlepszy film o amerykańskich nastolatkach, komedia idealna. Seans rozprawił się z tym wyobrażeniem niezwykle brutalnie.

Są filmy perfekcyjne, arcydzieła, które zapamiętujemy na długie lata. Są również i takie, jak chociażby słynny, choć niesławny "The Room", w których przypadku twórcze partactwo potrafi niekiedy uczynić nawet najgorszy gniot wyjątkowym doświadczeniem dla widza, pysznie wyśmiewającego bijącą z ekranu nieporadność. "Łatwej dziewczyny"nie sposób zaliczyć do żadnej z tych kategorii. Podczas całego półtoragodzinnego seansu moim jedynym odczuciem były narastające ciarki zażenowania, wzbudzane istną paradą klisz w postaci gagów rodem z komedii najniższych lotów. Doświadczenie najbliższe chyba do obsypanego złotymi malinami "Movie 43", "dzieła" posiadającego jedną, aczkolwiek całkiem istotną przewagę - absurdalność totalną.

No właśnie. O czym właściwie jestŁatwa dziewczyna? Trudno powiedzieć. Według wielu opinii mamy tu do czynienia z satyrycznym moralitetem, historią inteligentnej, szelmowskiej kobietki wypowiadającej wojnę stereotypom i ogólnemu zakłamaniu. Problem w tym, że... Ta koncepcja zupełnie nie trzyma się kupy. Twórcy pod pretekstem wyśmiania gatunku wyciągają z odmętów początku milenium wszystkie najbardziej sztampowe rozwiązania fabularne i żarty. Poziom poczucia humoru znajduje się niebezpiecznie blisko dowcipówAdama Sandlera. Dość powiedzieć, że mamy tu do czynienia z najlepszym comic reliefem w historii kinematografii - czarnoskórym, adoptowanym braciszkiem głównej bohaterki.

Jeżeli jakimś cudem jeszcze nie pękliście ze śmiechu i dalej czytacie, wspomnę naprędce o scenie pretendowania stosunku seksualnego podczas imprezy (tak, partner jest obowiązkowo gruby i ogółem nieatrakcyjny), czy też postaci fanatycznie katolickiej i amerykańsko-ślicznotkowatej, szkolnej gwiazdeczki, naturalnego wroga naszej protagonistki. Skoro już tu jesteśmy - absolutnie jedyny powód mogący skłonić do obejrzenia tego (...) -Emma Stone- wspaniała jak zawsze, z powodzeniem bawiąca się roląi zaskakująco wiarygodna. Czy jej bohaterkę da się lubić? Teoretycznie tak. Ładna, uśmiechnięta, wygadana, pozbawiona głębszej osobowości... Zaraz, co? Oczywiście, nie spodziewam się tutaj głębi psychologicznej rodem z filmówBergmana, jednak działania filmowej Olive na dłuższą metę nie wydają się robić jakiegokolwiek sensu.

Punktem wyjścia jest z lekka zahukana, acz sprytna nastoletnia osóbka, która ni stąd, ni zowąd wpada w wir obrzucania samej siebie obrzydliwymi kalumniami stopniowo rujnującymi jej młodocianą egzystencję. Dlaczego na to pozwala? Sam chciałbym wiedzieć. Dla sławy? Z nudów? By pomóc innym? Wierzcie, lub nie, film dość wyraźnie sugeruje nam taką możliwość. Być może mamy tu do czynienia z wyjątkowo perwersyjną masochistką, trudno powiedzieć. Sytuacje, w które wplątuje się tytułowa dziewczyna, zdają się wynikać z jej absolutnego braku asertywności, który na elementarnym poziomie gryzie się z sugerowanym widzowi emploi silnej, bezpruderyjnej, błyskotliwej bohaterki.

Na koniec wisienka na torcie. I nie, nie mam tu na myśli prawdopodobnie najbardziej obrzydliwego plakatu, jaki zdarzyło mi się oglądać. Zakończenie. Finał tej bezsensownej historii, który zupełnie dyskredytuje ją jako pastisz gatunku. Topos rycerza na białym koniu ratującego w finale naszą biedną bohaterkę, momentalnie gubiącą uzyskaną gdzieś w trakcie pewność siebie, to gwóźdź do trumny historii Olive. Rozwiązanie akcji - typowy amerykański happy end - możemy się rozejść, wreszcie uwolnić nasze oczy od okropnego plastikowego color gradingu, charakterystycznego dla każdej tego typu produkcji. Gratuluję. Przetrwaliście moją "recenzję", bo trudno jest kompetentnie zrecenzować coś, co trudno jest nazwać koherentną opowieścią. Na koniec lojalnie ostrzegam - z samym filmem może być jeszcze gorzej.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Łatwa dziewczyna" weszła na ekrany polskich kin w momencie, kiedy zdążyłam już zwątpić, czy w 2010 roku... czytaj więcej
Choć modnie jest wieszać psy na wielkiej pieniężnej machinie zwanej Hollywoodem, warto ją czasem także... czytaj więcej
"Łatwa dziewczyna" może mieć sobie wiele do zarzucenia. Między innymi niesamowitą przesadę w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones