Recenzja filmu

Śpiewający błazen (1928)
Lloyd Bacon
Betty Bronson
Helen Lynch

Pierwszy sukces dźwięku

I piszę tu głównie o sukcesie finansowym. W 1927 "Śpiewak jazzbandu", pierwszy pełnometrażowy film dźwiękowy, odniósł spory sukces kasowy i zebrał przyzwoite recenzje. Wielu jednak potraktowało
I piszę tu głównie o sukcesie finansowym. W 1927 "Śpiewak jazzbandu", pierwszy pełnometrażowy film dźwiękowy, odniósł spory sukces kasowy i zebrał przyzwoite recenzje. Wielu jednak potraktowało go jako ciekawostkę, coś, co za niedługo zejdzie z ekranów i przeminie. Bardziej dalekowzroczni obserwatorzy kina dostrzegli w nim przełom, a część widzów istotnie oszalała na punkcie filmu, ale przełom jeszcze wtedy nie nastąpił. Teraz przenieśmy o rok dalej. Jest premiera "Śpiewającego błazna" w reżyserii Lloyda Bacona, a na ekranie znów błyszczy gwiazda Ala Jolsona. Trzeba zaznaczyć, że w ciągu tego roku większość kin w Stanach zmodernizowano tak, aby mogły puszczać filmy dźwiękowe ("Śpiewak jazzbandu" z powodów technicznych mógł być wyświetlany w ograniczonej liczbie sal). To właśnie teraz, 19 września 1928, widzowie i krytycy oszaleli na punkcie dźwięku. "Śpiewający błazen" odnosi spektakularny sukces zostając najbardziej dochodową produkcją w historii (tytuł ten odda dopiero 11 lat później melodramatowi wszech czasów). Również krytyka daje filmowi najwyższe noty, typując go jako jeden z najlepszych obrazów roku (w czasie, gdy wciąż jeszcze przeważały produkcje nieme). Ci, którzy do tej pory wątpili jeszcze w udźwiękowienie kina, teraz zostali pozbawieni wszelkich złudzeń. Trwająca od jakiegoś czasu rewolucja dźwiękowa była już nie do zatrzymania, rozpoczynając nowy etap w rozwoju X muzy.

Pytanie, na które próbowałem sobie odpowiedzieć po obejrzeniu "Śpiewającego błazna" brzmiało: dlaczego akurat ten film? Co ma w sobie, czego nie miał "Śpiewak jazzbandu". Na to właśnie pytanie, z pomocą mojej bardzo skromnej wiedzy i jeszcze skromniejszego doświadczenia, spróbuję odpowiedzieć.

Historia jest z rodzaju tych najbanalniejszych. Al Stone (Al Jolson) jest kelnerem i śpiewakiem w nocnym klubie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności z dnia na dzień zostaje gwiazdą i żeni się z Molly (Josephine Dunn), która pogardzała nim, gdy był jeszcze biedny. Wkrótce na świat przychodzi ich ukochany syn Sonny (Davey Lee). Małżeństwo jednak rozpada się, a Molly ze swoim nowym kochankiem oraz Sonnym postanawia wyjechać do Londynu. Al jest zdruzgotany. Stacza się i zaprzepaszcza karierę, jednak z pomocną dłonią przychodzi Grace (Betty Bronson), kelnerka, która od zawsze darzyła go uczuciem. Dzięki niej Al postanawia stanąć na nogi i wrócić na scenę. Jednak niedługo przed wielką premierą umiera Sonny. Zdruzgotany Al mimo wszystko wychodzi przed publiczność i śpiewa na cześć swojego syna piosenkę "Sonny Boy".

W tym momencie prawdopodobnie połowa widzów zalewała się we łzach. I nie dziwię się, bo film jest nie tylko wyciskaczem łez, ale też bardzo sprawnie zrealizowanym wyciskaczem łez. Zresztą różne warianty tej samej historii sprawdzały się wcześniej i sprawdzają się jeszcze dziś. Jednak technicznie ten film nie pokazuje absolutnie nic nowego. Tym, co różni go od "Śpiewaka jazzbandu" jest ilość partii mówionych i śpiewanych. Muszę tutaj dopisać, że oba są filmy są częściowo mówione i częściowo nieme. O ile jednak u Croslanda przeważały sceny nieme, o tyle u Bacona jest całkowicie inaczej. Jolson śpiewa więcej i mówi swoje słynne You ain't heard nothin' yet przynajmniej ze 3 razy. Być może to jest również powód, dla którego widownia tak chętnie wydawała pieniądze, zaś zasłuchani w jego piosenkach krytycy nie zwracali uwagi na nic innego. Więcej dźwięku dało "Śpiewającemu błaznowi" więcej Ala Jolsona. A Al Jolson jest siłą napędową tego filmu. O ile w scenach dramatycznych wychodzą jego braki aktorskie (jako że nigdy profesjonalnym aktorem nie był), o tyle będąc na scenie wykazuje się niezwykłą charyzmą. Jolson był gwiazdą również poza kinem, więc gdy fani po raz pierwszy mogli nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć go na ekranie, od razu stał się ikoną nowej epoki. Przy okazji pisania o obsadzie trzeba również wspomnieć Daveyego Lee, jedną z pierwszych dziecięcych gwiazd. Betty Bronson i Josephine Dunn zostały odpowiednio dobrane jako dziewczyna o złotym sercu i ekranowa żmija.

Paradoksalnie jednak dźwięk sam w sobie jest również wadą filmu i to nie tylko tego, ale większości filmów tego okresu. Wielka aparatura dźwiękowa praktycznie unieruchomiła kamerę, cofając chwilowo kino do czasu statycznych ujęć. Jedyna scena, którą uznałem za wartą uwagi z technicznego punktu widzenia jest jednym długim ujęciem, podczas którego kamera lawiruje po klubie, przedzierając się między gośćmi i pracownikami, przechodząc z pokoju do pokoju w poszukiwaniu właściciela. Byłem zdziwiony tak skomplikowaną konstrukcją tego ujęcia, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że wszystko zostało nakręcone bez dźwięku. Później, gdy w dalszej części filmu dźwięk jest wprowadzony, wszystko nieruchomieje. Regres środków filmowych pokazany w ciągu kilku minut.

Dlaczego więc ten film? Nie mam pojęcia, ale należy mu się małe miejsce w historii kina i choćby z tego powodu, jak również dla Ala Jolsona, warto go obejrzeć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones