Recenzja filmu

Antologia duchów miasta (2019)
Denis Côté
Robert Naylor
Josée Deschênes

Dusza a ciało

Zaczyna się jak wyjątkowo ociężałe slow cinema, by po pewnym czasie napełnić balonik surowego realizmu aurą tajemniczości, sugerującej aktywność sił nadprzyrodzonych. Od pierwszej do ostatniej
Przestałem tolerować filmy, które zakuwają widza w kajdany określonej konwencji i każą mu posłusznie czekać na szczęśliwe zakończenie – mówi w wywiadach Denis Côté, jeden z ambitniejszych współczesnych eksperymentatorów, który począwszy od debiutu nie spuszcza z siebie oka festiwalowych jurorów. Każda produkcja Kanadyjczyka obiera nowy kierunek artystyczny, poszerza horyzonty poznawcze, obfituje w coraz to bardziej intrygujące przewroty formalne. Nic dziwnego, skoro nadrzędnym ich celem jest zostawiać w poczuciu niedosytu i zagubienia nie tylko odbiorców, ale i samego reżysera. Oglądając "Antologię duchów miasta", można stwierdzić, że tylko w jego głowie bez zmian – zmarli powstają z grobów, przejrzystych deklaracji unika się niczym ognia, a wszystko sprowadza się do prowokacyjnej żonglerki gatunkowymi estetykami.


Akcję swojego filmu autor osadza w rodzinnym Quebeku – skutej lodem prowincji, gdzie nagle dochodzi do tragicznego wypadku. W otwierającym ujęciu widzimy, jak rozpędzony samochód gwałtownie skręca ku poboczu i z hukiem uderza w betonowe kloce, wskutek czego śmierć ponosi młody chłopak. Do wraku podbiega grupka dzieciaków w grubo szytych strojach zwieńczonych odpychającymi maskami. Czy to początek mierzenia się z rodzinną traumą i wydobywania na wierzch skrywanych głęboko sekretów, a może zapowiedź serii zjawisk o paranormalnym charakterze? Odpowiedź jest złożona, bo choć Côté wsypuje do swojego fabularnego kotła wszystkie te składniki, po zmieszaniu powstaje obraz zręcznie wymykający się mackom trafnej etykietyzacji.

Na osi nieco ponad dziewięćdziesięciu minut naprzemiennie obserwujemy tydzień z życia kilku bohaterów – rodziny zmarłego, mieszkającego nieopodal starszego małżeństwa, kelnerki Adele z lokalnej restauracji i pragmatycznej pani Smallwood, piastującej funkcje mera liczącej zaledwie dwustu mieszkańców osady. Śmierć dwudziestolatka urasta w obliczu sennej natury miejsca do rangi żywiołowego kataklizmu, brutalnie wybudzającego wszystkich obywateli z letargu. Niebawem zjawiają się i tytułowe duchy – niezbyt przerażające, pozbawione głosu i podmiotowości, obserwowane jedynie z bezpiecznego dystansu. Stojąc w bezruchu, pasywnie manifestują swoją obecność, jednych zmuszając do natychmiastowej emigracji, na drugich działając niczym zachęta do otwartej agresji, jeszcze innych przywdziewając w kaftan cierpliwego oczekiwania na powrót nieznajomych tam, skąd przybyli. Każde przejście pod inną strzechę służy reżyserowi nie tyle do ukazania odmiennych reakcji na wydarzenia po stracie jednego z członków stopniowo pustoszejącej mieściny, co zmiany barw gatunkowych. Forma wielowątkowej antologii staje się więc przestrzenią typowego dlań eklektyzmu, spajającego różnorodne konwencje w skrajnie nieefektownym tyglu stylistycznych przeszarżowań. 


Zaczyna się jak wyjątkowo ociężałe slow cinema, by po pewnym czasie napełnić balonik surowego realizmu aurą tajemniczości, sugerującej aktywność sił nadprzyrodzonych. Od pierwszej do ostatniej minuty w powietrzu unosi się coś złowrogiego i niedookreślonego jednocześnie, napawającego podskórnym niepokojem. Ugruntowany na szeregu zachowawczych dialogów dramat rodzinny w jednej chwili nabiera znamion horroru, z którego wnętrza zioną opary groteskowej komedii. Próżno natomiast szukać tu ożywczych zaskoczeń czy narracyjnych fajerwerków – zdekonstruowany emblemat kina grozy Côté umieszcza pod fasadą mumblecore’u, którego naturalistycznie mozolne dialogi podkreślają charakter społecznego marazmu. Nie musi jednak wiele minąć, by to ciągłe oczekiwanie na emocjonalne spięcie stało się męczące, a reżyser zaczął zapadać się pod grząskim gruntem własnego snobizmu. Nałożeniom poszczególnych płaszczyzn brakuje precyzji oraz wyczucia, a składowe nieoczywistej hybrydy sprawiają wrażenie wybieranych po omacku, bez satysfakcjonującego uzasadnienia w całości (co dobitnie uwydatnia scena lewitacji). Twórcze zaangażowanie zostaje skupione na poszukiwaniu możliwie minimalistycznych środków wyrazu dla podłechtania wysublimowanej formy, odpuszczając możliwość eksploracji zbiorowej traumy ku wyjściu poza nawias zbanalizowanych wniosków. Tym samym projekt niebezpiecznie zbliża się do krawędzi artystowskiej przepaści, tracąc stały stan skupienia, a wraz z nim zainteresowanie widza.

Osadzona na grubym ziarnie szesnastomilimetrowej taśmy warstwa wizualna zdaje się być przedłużeniem tej wypełniającej codzienność apatii. Kamera François Messier-Rheaulta (współpracującego z Côté chociażby przy "Gładkiej skórze" czy najnowszym "Wilcox") statycznie rejestruje kumulujące się pod martwymi z zewnątrz kopułami wątpliwości, przeobrażając "duchologiczne" fascynacje w jałowe spektrum wielopoziomowego rozedrgania. Chropawa faktura obrazu daje więc wrażenie nadnaturalnej namacalności i zawieszenia między przeszłością a teraźniejszością, co doskonale rezonuje z atmosferą filmu, w której pojęcie czasu z każdą chwilą ulega zatarciu. Pozwala to na wyodrębnienie produkcji spoza łuku tradycyjnie diagnozowanych zasad struktury i gramatyki – "Antologia…" działa bardziej jako świetlno-dźwiękowa instalacja, łącząca wyblakłe zdjęcia ze smolistym ambientem ku redukcji wszelkich śladów entuzjazmu. A że według twórcy sztuka nie lubi pospiechu, cały proces przybiera dynamikę wozu z węglem.


Niestety, widzowi nie udziela się ta rozkosz płynąca z niespiesznego rozkładania akcentów i komplikowania interpretacyjnych ścieżek. "Antologię duchów miasta" można odczytywać na wiele sposobów: jako ostrzącą polityczny pazur alegorię postępującego kryzysu migracyjnego, katalog sposobów przepracowywania traumy, traktat na temat niechęci do masowego rozliczania się z tragedią, wreszcie portret powszedniej, nieuświadomionej depresji. Żaden z wątków nie dostaje jednak szansy na odpowiednie rozwinięcie czy kulminację. Na skraju kinofilskiej wrażliwości i estetycznego miszmaszu rodzi się bowiem rzecz tak nieweryfikowalna i koncepcyjnie przestrzelona, bezustannie mnożąca szyfry, jednocześnie połykając klucz do ich odczytania, że jej sens łatwo przelatuje przez palce. Możemy jedynie biernie obserwować swobodę, z jaką Côté tapla się w niedopowiedzeniach, w ostateczności zatracając zwięzłość narracyjnych parametrów oraz reżyserski temperament. W efekcie wartość jego filmu zostaje sprowadzona do szturmującej festiwale ciekawostki, wiele obiecującej, zaś niewiele dającej. 

Reżyser wciąż ma jednak w sobie coś, czego brakuje innym ulubieńcom berlińskiej bądź canneńskiej publiczności: umiejętność natychmiastowego generowania immersji i zapał do dalszych poszukiwań. Kiedy jego film się zaczyna, nigdy nie wiadomo, w którym miejscu się skończy. Nie skleja chaosu w całość zajmującą wszystko ciągiem przyczynowo skutkowym i klasycznymi woltami, nie zapełnia dziur głębokim sensem intelektualnym. Po prostu pozwala swojej opowieści trwać w wykrystalizowanym z pełnokrwistej dramaturgii bezkształcie. Ale nawet oryginalność we władaniu filmowym językiem, nadmiar chęci i stylowa posępność świata przedstawionego to za mało, kiedy emocjonalne naczynia pozostają puste, fabuła skręca od jednego ślepego zaułka do drugiego, a identyfikacja z tłumem postaci jest prawie niemożliwa. Na polskim plakacie widnieje kuszące hasło: "dokąd mogą zaprowadzić nas pytania?". Cóż, jak się okazuje –  niezbyt daleko.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Cisza, spokój, jakieś pola, hula sobie wiatr. Krajobraz nawet sielski, gdyby nie to, że ciut zbyt... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones