Recenzja filmu

Bohemian Rhapsody (2018)
Bryan Singer
Rami Malek
Lucy Boynton

Nie próbujcie mnie zatrzymać!

Mimo gorzkiej refleksji, do której skłania i przestrogi, którą ze sobą niesie, "Bohemian Rhapsody" to jedna, wielka celebracja rock’n’rolla. Film, po którym ma się ochotę spakować
Kręcenie filmu biograficznego oFreddiem Mercurymi grupie Queen, przeznaczonego dla widzów od lat 13, ma w sobie coś z ocenzurowanych przez księdza seansów kinowych w pierwszym akcie wybitnego "Cinema Paradiso"Giuseppe Tornatoregolub z boskiej polityki, widzianej szatańskimi oczyma, i wyłożonej ustami wcielonego weńAla Pacino, w finale "Adwokata Diabła". "Patrz, lecz nie dotykaj. Dotknij, ale nie próbuj". Jakkolwiek doświadczenie tego rodzaju może być intrygujące i rozbudzać wyobraźnię, zostawia po sobie pokaźny niedosyt, a jeśli ten będzie już nawet stymulował do głębszej eksploracji tematu, to raczej nie w formie ponownych wyświetleń obrazuBryana Singera, a bardziej odesłania do wszelkich filmów dokumentalnych, wywiadów czy materiałów archiwalnych, pozwalających zajrzeć nieco za kotarę Teatru Dolby, lepiej przyjrzeć się faktom i dostać portret jednego z najsłynniejszych zespołów w historii rocka i jego charyzmatycznego frontmana bez przykrywającej pewne sprawy, grubej skorupy lukru.

Jakkolwiek na twórcach filmu fabularnego, prezentującego sylwetkę postaci autentycznej nie powinien spoczywać obowiązek oddawania wydarzeń z reporterską wiernością, "Bohemian Rhapsody"jest szczególnym przypadkiem interpretacji. Podczas prac nad nim linę przeciągano tak bardzo, że w końcu one same przeciągnęły się w czasie... do około dekady. Ugrzecznieniu dzieła jawnie i czynnie sprzeciwił się pierwotny odtwórca roli Freddiego, Sacha Baron Cohen. Wrzuconą na tablicę wersją scenariusza nie był zachwycony również Dexter Fletcher, który opuścił stołek reżyserski, a jako że ów scenariusz był największą kością niezgody, również i pod nim podpisał się Anthony McCarten, a nie – zgodnie z wyjściowym planem – Peter Morgan. Jakby tego było mało, niefortunnego biegu wydarzeń dopełniły problemy osobiste Bryana Singera, który ostatecznie film wyreżyserował. Na przekór przeciwnościom, na pohybel waśniom i wbrew obawom o porzucenie projektu, na planie zdjęciowym "Bohemian Rhapsody"wypracowano w końcu kompromis i właśnie to słowo oddaje rzeczone przedsięwzięcie najtrafniej: kompromis.


Twórcza ambiwalencja pokutuje w zasadzie od pierwszych scen po ostatnie. Singer i McCarten ukazują wprawdzie Freddiego, jako ekstrawaganckiego, wyrazistego, burzącego ściany wokół swej osoby rockmana, dla którego zarówno artystyczne konwencje, jak i konwenanse były zbyt ciasne, ale czynią to chwilami w sposób nieznośnie ostrożny i asekuracyjny. Oczywiście inaczej patrzą na sylwetkę Farrokha Bulsary (bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko) fani rock'n'rolla, a inaczej jego bliscy czy nawet koledzy z kapeli, którzy trzymali zresztą nad projektem pieczę. Wszak do grona producentów trafili, oprócz Bryana Singera i (uwaga!) Roberta De Niro, gitarzysta Queen Brian May i perkusista grupy Roger Taylor. Można, a być może wręcz należy, zrozumieć ich stanowisko wobec uszanowania pamięci zmarłego przyjaciela, ale sposób, w jaki pokazali go widzom, nastręcza wielu pretensji. Życiorys Freddiego Mercury'ego i historia grupy Queen to w końcu idealny materiał na dalece frapującą produkcję, która z powodzeniem może obyć się bez cienia koloryzowania czy przeinaczania faktów, a są to kolejne z najważniejszych i godnych odnotowania przewinień.


"Bohemian Rhapsody"mógł być przede wszystkim oryginalny. Jeden z najwybitniejszych wokalistów w historii muzyki rozrywkowej żył w punkcie przecięcia osi takich zjawisk, jak LGBTQ, AIDS i świat rock'n'rollowego show biznesu i jeśli ktoś koniecznie już uwziął się na holistyczne ujęcie tematu, mógł przynajmniej poprowadzić narrację omijającym banały torem. Tak się nie stało i wyszedł obraz, jak setki innych z jego gatunkowej kategorii. Droga odnoszącego sukces rockmana jest niemal zawsze taka sama. Względna bieda. Angaż w zespole. Umowa z menedżerem i właścicielem wytwórni. Płyta. Trasa. Splendor i chwała. Konflikty z rekinami branży. Kolejne wydawnictwa. Kolejne koncerty. Problemy z używkami. Problemy osobiste. Twarde lądowanie. Na sposobie opowiedzenia o niej nie ciąży już jednak taki determinizm, a mimo to, tandem złożony z muzyków formacji i członków ekipy filmowej oddał w nasze ręce standardową pozycję z pogranicza biograficznego filmu muzycznego i moralitetu o wiodących wprost do rynsztoku rock'n'rolla pułapkach jego wielkiego świata, wartościach rodzinnych i ludzkich relacjach. Nigdzie nie napisałem jednak, że nie mógł wyjść z tego obraz zwyczajnie dobry w swojej własnej, familijnej kategorii i nie zamierzam, bo dokładnie taki wyszedł.


W jakim stopniu "Bohemian Rhapsody"nie mijałby się z prawdą i jak nie przefiltrowywałby całej historii, trzeba przyznać, że od strony warsztatowej zakrawa na robotę pierwszego sortu. Nie jest już raczej nowiną, że odtwórca roli lidera słynnej londyńskiej formacji,Rami Malek, zbiera zasłużone pochwały, ale reszta kwartetu również nie powinna łypać wrogo w stronę aktorskiej kadry. Od filmu bije gęsta i rozległa aura wysokiej klasy rzemiosła, a dbałość o szczegóły jest wręcz przytłaczająca. Zdjęcia, charakteryzacja, scenografia, dźwięk – każda z zębatek tej imponującej maszynerii obraca się bez zgrzytu, a gdy już zaakceptujemy cenzorskie zasady, jakimi rządzi się scenariusz, wprost nie wypada nie wspomnieć, że został napisany zgrabnie i płynnie prowadzi widza przez anonsowane za sprawą odpowiednich przebojów etapy w karierze grupy. Dobrą wizytówką pietyzmu i zaangażowania ze strony twórców jest już czołówka The 20th Century Fox z tematem muzycznym przearanżowanym na gitarowe solo w styluBriana Maya, nie mówiąc już nawet o poczynionej na potrzeby produkcji rekonstrukcji stadionu Wembley.


Film wydaje się orbitować wokół muzyki, co można wywnioskować nie tylko z jego tytułu, ale i lokacji występu Queen, w ramach inicjatywy live aid, w jego bezsprzecznym punkcie kulminacyjnym. Występ na Wembley to chwila, do której prowadzą tu wszystkie drogi wszystkich bohaterów, a sygnalizuje to już sam prolog. Mimo gorzkiej refleksji, do której skłania i przestrogi, którą ze sobą niesie, "Bohemian Rhapsody"to jedna, wielka celebracja rock’n’rolla. Film, po którym ma się ochotę spakować najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyć w drogę, siedząc na ogonie tour busowi z porządnym, rockowym kolektywem odsypiającym na siedzeniach szaleństwa ostatniego afterparty.



Garść dźwięków załatwia tutaj naprawdę sporo. Zapewnia nieśmiertelność, niesie pomoc potrzebującym, ląduje w kontekście kojącym rodzinne waśnie, jednoczy. Nawet jeśli imprezy organizowane przezMercury’egoprzypominają w tym filmie domowe prywatki z amerykańskich seriali młodzieżowych, a w jego relacjach z męskimi partnerami brakuje namiętności, bijąca prawie z każdej sekwencji potęga muzyki skutecznie zaciera niesmak. Chwilami nie wiadomo w zasadzie, czy toFreddiebył swego rodzaju efektorem rock’n’rollowego żywiołu, czy może raczej czynnikiem osobowym rozniecającym jego ogień. Na pewno był człowiekiem, dla którego konserwatywny model normatywnego życia był zbyt ciasny oraz artystą, dla którego ramy stylistyk okazywały się zbyt wąskie, co mimo wszystko znalazło w "Bohemian Rhapsody"bardzo wyraźne odbicie.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"One man, one vision" – jeden człowiek, który swoją wizją wywrócił muzyczny świat do góry nogami.... czytaj więcej
Jak wiadomo, filmy (nawet te oparte na faktach), żądzą się swoimi prawami. Tak samo jest w przypadku... czytaj więcej
"Bohemian Rhapsody" było niewątpliwie jednym z fenomenów 2018 roku. Film zarobił ponad 800 mln dolarów,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones