W jednym z tekstów na temat filmu spotkałem się z opinią, że przeestetyzowane, statyczne kadry nie potrafią oddać prawdy o walce politycznej, że deformują rzeczywistość, szkodzą swoją niemotą i
Nie mogę się zdecydować: Roberto Minervini to bard wykluczonych czy zwyczajny kabotyn? Wielkie czarno-białe zdjęcia, setki zbliżeń, poetyka bliska cinéma-vérité, brak muzyki i narracji pozakadrowej. Przeskalowanie estetyczne, tak jakby reżyser cały czas szeptał nam do ucha: "Patrzcie, OTO STAŁ SIĘ FILM". Z drugiej strony jest w tym jakieś smutne piękno. I wysoki poziom szacunku: skoro opowiadam o ludziach skrzywdzonych i wchodzę z butami w ich prywatność, to chcę dla nich najlepszego z możliwych obrazów. Najpiękniejszego. Chcę poezji wciskającej się między nieoheblowaną prozę.
Dochodzi do tego fakt, że Minervini, zupełnie dosłownie, jest w swoim filmie gościem – to Włoch w USA, esteta włóczący się po przeoranym rasizmem i doświadczeniami niewolnictwa amerykańskim południu, obcy rozmywający własną obecność w wielokulturowym, eklektycznym tyglu. Kieruje kamerę na Afroamerykanów z tak zwanych złych dzielnic Nowego Orleanu, wybiera życiorysy maksymalnie przetrącone, odbijające jak w soczewce prawdę o rasowo-klasowym-płciowym splocie, który wyznacza społeczną hierarchię ciał wewnątrz najlepszego kraju świata. Wykluczenie przechodzi tutaj z pokolenia na pokolenie, strach i niepewność – jak mówią bohaterowie filmu – wysysa się z mlekiem matki, koduje w spiralach DNA. Judy Hill – właścicielka baru – nie tylko próbuje wiązać koniec z końcem i opłacić rosnący czynsz w gentryfikującej się dzielnicy, ale służy wsparciem i radę całej lokalnej społeczności. Na przypominających sesje terapeutyczne spotkaniach czarni – młodzi i starzy – dzielą się własnym wstydem, bólem, poniżeniem, traumą związaną tak z historią, jak i z dniem codziennym. Dwóch małoletnich braci – Ronaldo i Titus – szwęda się po dzielnicy i testuje granice własnego bezpieczeństwa, bo matka zabrania im wychodzić z domu po dziewiętnastej. Na kwadracie rządzi przemoc, a czasami kulkę przywieje w stronę bawiącej się dzieciarni, trzeba być czujnym i zapamiętać żelazne matczyne reguły. Grupa starszych mężczyzn odtwarza miejscowe tradycje, śpiewa bluesa o wspólnocie indiańsko-afrykańskiej, szyje stroje na Mardi Gras w zapadłym garażu. Wszyscy oni – kobiety, starcy i dzieci – cała ta odwieczna plebejska mikrokultura, wytwarza kolejne formy poezji. Tam blues żyje i wciąż krąży lokalnym krwiobiegiem.
Kontekst polityczny również jest tutaj aktywny i to nie tylko w podtekstach – dużo mówi się o zabójstwach czarnych chłopców, o przemocy policji, o ruchu Black Lives Matter. Historie z Nowego Orleanu mają swoje dopełnienie w obrazach działalności reaktywowanych Czarnych Panter – radykałów, którym Minervini towarzyszy podczas zamkniętych obrad grupy i w trakcie antyrządowych demonstracji w hrabstwie Jackson, Missisipi. W jednym z tekstów na temat filmu spotkałem się z opinią, że przeestetyzowane, statyczne kadry nie potrafią oddać prawdy o walce politycznej, że deformują rzeczywistość, szkodzą swoją niemotą i biernością. Polemizowałbym z takim ujęciem. Minervini zatrzymuje kamerę na Czarnych Panterach takich, jakimi one rzeczywiście są: grupie dobrze zorganizowanej, ale nielicznej i swoją wyrazistością i krzykliwością prowokującej szyderstwa ze strony przechodniów. Czy fakt, że Panter jest w Jackson tak mało, to dla nich jakakolwiek ujma? Moim zdaniem tylko podkreśla odwagę cywilną garstki aktywistów. Ruch – chociaż korzysta z paramilitarnego anturażu i ostrego języka – protestuje w sposób pokojowy i domaga się sprawiedliwości społecznej. Gdyby nie statyczna kamera Minerviniego, prawdopodobnie nie udałoby się zarejestrować, w jak brutalny sposób biała policja rozpędza ledwie kilkunastoosobową demonstrację. Bierność dokumentalisty – choć drażniąca – ma więc swoją wartość.
Dlatego mimo wszystko nie mogę się do końca zdecydować – ma to estetyzowanie i szukanie piękna w cierpieniu sens, czy jednak prowadzi donikąd? Reżyser to narcyz czy zaangażowany artysta? W sukurs przybywa sam Minervini, który tak tłumaczy swoją metodę: każdy nowy projekt jest na początku spotkaniem i przyjaźnią, może się z niego urodzić obraz, ale wcale nie musi. A jeśli już się rodzi, to przyjaźń, kontakt i życie nie ustają pod dotknięciem reżyserskiej batuty. Film trwa niejako dalej, czego dowodem niecodzienne wyznanie twórcy podczas spotkania z publicznością w Warszawie: niedawno dzwoniła do niego matka nastoletniego Ronaldo i chłopak, mimo starań dorosłych, gróźb i próśb, został ciężko ranny w ulicznej strzelaninie. Kino dokumentalne zatacza tym samym koło, podobnie jak życie. Rzeczywistość istnieje poza filmowym kadrem, przegląda się w nim, a tamto piękno mogło być efektem chwili, fałszem czy deformacją, ale równie dobrze – pomnikiem świadomie wzniesionym ku czci pokrzywdzonych. Jeśli ta wieloznaczność nie jest prawdziwą siłą kamery, to już nie wiem sam, co innego mogłoby nią być.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu