Nie należę do zagorzałych fanów Paula W.S. Andersona, choć widziałem jego wcześniejsze "Mortal Kombat", "Żołnierza przyszłości", "Resident Evil" i "Obcy kontra Predator". Oprócz "Resident"
Nie należę do zagorzałych fanów Paula W.S. Andersona, choć widziałem jego wcześniejsze "Mortal Kombat", "Żołnierza przyszłości", "Resident Evil" i "Obcy kontra Predator". Oprócz "Resident" wszystkie były mierne. Z kolei Jason Statham jest jednym z niewielu bohaterów kina akcji, których sobie cenię (głównie za role w filmach Guya Ritchie'ego), chociaż głębokiego aktorstwa po nim raczej się nie spodziewam. Spotkanie obu tych panów na planie "Death Race" stanowiło o poziomie, z jakim będę mieć do czynienia, wybierając się na seans, więc wysokich oczekiwań nie miałem. I nie zawiodłem się. "Death Race: Wyścig śmierci" to doskonałe, odmóżdżające i nie wymagające żadnego wysiłku intelektualnego kino akcji. Mógłbym napisać, że fabuła jest dosyć banalna, ale byłoby to nadużycie - fabuły brak, właściwie jest tylko akcja. Postaram się jednak krótko opisać, co poeta (czyt. scenarzysta) miał na myśli. W niedalekiej przyszłości (a dokładniej w roku naszych mistrzostw Europy w piłce nożnej, tj. 2012) po światowym kryzysie władzę przejęły wielkie międzynarodowe korporacje. W zakładach karnych organizowane są współczesne igrzyska, w których więźniowie walczą na śmierć i życie. Do takiego zakładu trafia Jensen Aimes (Jason Statham) robotnik, który został wrobiony w zabójstwo żony. Bezwzględna dyrektor więzienia (doskonale zimna Joan Allen) proponuje mu udział w morderczym wyścigu, a stawką ma być wolność, bowiem nasz Aimes nie jest zwykłym robolem, lecz byłym kierowcą wyścigowym i to bardzo dobrym. Trzydniowy wyścig polega głównie na tym, by nie dać się zabić, wykańczając jednocześnie pozostałych uczestników i do tego właściwie sprowadza się całość fabuły Specjaliści od wizualnych efektów mechanicznych odwalili kawał naprawdę dobrej roboty. Samochody w tym filmie nie przypominają w niczym normalnych aut. To opancerzone bestie, z uzbrojeniem właściwym dla bojowych śmigłowców, a nie wyścigowych autek (chociaż daje się rozpoznać Forda Mustanga). Łuski po nabojach, ogień spalonych samochodów i krew pozostałych kierowców likwidowanych po drodze do wygranej, bluzgają na nas z ekranu. Ja co chwilę ścierałem coś z czoła. Cały wyścig przypomina grę komputerową, a której by przejść dalej trzeba wykończyć wrogów na aktualnej planszy. Jak wspomniałem, fabuły praktycznie nie ma, więc i na logikę nie można zbytnio liczyć. Nie wiem, jakim cudem ciężarówka obładowana ludźmi, działami i wszelkim innych uzbrojeniem, może wyprzedzić 800-konnego Forda Mustanga, na szczęście wyobraźnia filmowców nie zna granic. Na wyróżnienie zasłużyli dwaj aktorzy: Ian McShane jako Trener i Frederick Koehler jako autystyk Lists. Na osłodę pozostaje uroda Natalie Martinez jako Case, chociaż nie miała nic do zagrania. "Death Race: Wyścig śmierci" jest ponoć oparty na filmie z 1975 r. "Wyścig śmierci 2000", którego nie miałem przyjemności oglądać, ale mam dziwne odczucie, że jak w większości remake'ów pierwowzór był lepszy. Podsumowując, jeśli lubicie Jasona Stathama, wyścigi samochodwe, strzelaniny, wybuchy i ekran ociekający krwią - ten film jak najbardziej musicie obejrzeć. Ja raczej wrócę do Stathama u Guya Ritchie'ego.