Recenzja filmu

Gorzka siedemnastka (2016)
Kelly Fremon Craig
Hailee Steinfeld
Haley Lu Richardson

Mając 17 lat

Steinfeld nie boi się śmiertelnej powagi ani śmiertelnej śmieszności, odważnie portretuje wszystkie wzloty i upadki Nadine – te egzystencjalne, te seksualne oraz te banalne. Mimo niemal
Liceum – fundament amerykańskiej tożsamości? Tak sugeruje szereg filmów, od "Klubu winowajców" przez "Supersamca" po "The DUFF", których bohaterowie walczą o pozycję w szkolnej hierarchii, mającej raz na zawsze zdecydować o ich przyszłości. Tak sugeruje również moda na konwencję "young adult", która – żeby odwrócić uwagę od traumy szkolnego korytarza – chwytać się musi jeszcze bardziej traumatycznych doświadczeń: wampiryzmu, totalitarnych dystopii, śmiertelnych chorób. "The Edge of Seventeen" gładko wpisuje się w schemat à la "spowiedź licealisty". Ale pakuje weń wystarczająco aktorskiego mięcha, psychologicznej wiarygodności i zwykłego uroku osobistego, byśmy niemal do końca seansu nie zwracali uwagi na to, że reżyserka Kelly Fremon gra wysłużonymi tropami.


Jednym z nich jest konwencja "konfesyjna". Zgodnie z nią historię opowiada nam sama bohaterka, jakby pisała pamiętnik albo spowiadała się komuś ze swoich grzechów. Standardowo rozpoczyna więc ona swoją opowieść w najbardziej dramatycznym punkcie, by chwycić naszą uwagę, a następnie cofnąć się w czasie i pokazać, jak się tutaj znalazła. Ale Fremon już na starcie daje pokaz dystansu do gatunku, intrygując nas nie tyle skalą dramatu życiowego bohaterki, co jej nieoczywistą relacją z drugą osobą. Oto 17-letnia Nadine (Hailee Steinfeld) przybiega do nauczyciela historii, pana Brunera (Woody Harrelson), i oznajmia, że zamierza się zabić. Ten jednak – zamiast stanąć na wysokości zadania i okazać pedagogiczne wsparcie – wdaje się z nią w słowną przekomarzankę. Tak jakby wiedział lepiej; jakby słyszał już za dużo historii o licealistkach planujących podróż na tamten świat. Jakby wiedział, że gra w filmie.

Cynizm Brunera nie jest jednak wyłącznie jakimś metakomentarzem reżyserki. W tej nadwiedzy jest rodzaj mądrości. Kiedy nauczyciel wygłasza jakiś pokrzepiający komunał, zaraz potem przyznaje z rozbrajająca szczerością, że co prawda nie był szczery, ale czuł, że wypadało powiedzieć coś miłego. Bruner jest typem błazna, pana Miyagiego, Pinokiowego świerszcza. Jego intencje pokrywają się z intencją całego filmu: rozbić bańkę nastoletniego egoizmu Nadine. Nauczyciel nie wykona jednak za nią pracy dojrzewania. Może jedynie podszczypywać dziewczynę w nadziei, że ta dojrzy wreszcie ściany szufladki, w której sama się zamknęła.  

   
 
Tu leży siła filmu: niby bierze nastoletni bunt za dobrą monetę, ale powoli – razem z bohaterką – pozwala nam się do niego zdystansować. Co zaczyna się jak gówniarsko czarno-biała opowieść "ja kontra świat", z czasem pięknie się komplikuje. Nadine ma wrażenie, że jest wyrzutkiem zdradzonym przez wszystkich: zmarłego ojca, nierozumiejącą matkę, popularnego brata, jedyną przyjaciółkę, nawet własne ciało: obce, dziwne, niezręczne. Jakby tego było mało, stoi w rozkroku między chłopakiem, do którego wzdycha (choć ten jej nie dostrzega), a chłopakiem, który wzdycha do niej (choć ona nie dostrzega jego). To kołowrót sprzecznych emocji, raz śmiesznych, raz smutnych, często żenujących i pospolitych. Więcej tu jednak prawdy niż sztampy, nawet jeśli reżyserka niespodziewanie przyspiesza na ostatniej prostej i całą przemianę bohaterki załatwia w jeden wieczór, w szeregu nazbyt deklaracyjnych przemów. Scenariopisarska droga na skróty nie razi, bo na tym etapie zdążyliśmy już na serio zaprzyjaźnić się z bohaterami.

To z kolei zasługa bezbłędnego aktorskiego duetu. Steinfeld nie boi się śmiertelnej powagi ani śmiertelnej śmieszności, odważnie portretuje wszystkie wzloty i upadki Nadine – te egzystencjalne, te seksualne oraz te banalne. Mimo niemal kreskówkowego image’u – niebieskiej kurtki i wielkich trampek – nie staje się karykaturą. Z jej oczu bije inteligencja, jej usta miotają sarkastyczne docinki, ale Steinfeld otwiera przed nami możliwość, że Nadine to nie tylko Sprawiedliwie Oburzona ofiara Złego Świata. Pięknie widać to w jej relacji z Brunerem, który prowokuje ją do przekraczania kolejnych nastoletnich stereotypów. Harrelson dotrzymuje kroku Steinfeld, daje popis drugoplanowego aktorstwa i stanowi konieczne przeciwieństwo dla ekranowej partnerki. Ona jest burzą rozszalałych hormonów i neuroz; on emanuje ciepłem, zmęczeniem i stoicyzmem. Nieczęsto zdarza się mu grać zwyczajnych, psychicznie poukładanych facetów; okazuje się, że potrafi. Nie musi nawet nic mówić: wystarczą mu znaczące miny, jakiś rekwizyt, choćby ołówek. Młodość i dojrzałość – zarówno bohaterów, jak i aktorów – przeglądają się tu w sobie nawzajem: ostrożnie, ale i z wzajemną sympatią. A patrzy się na to świetnie.   
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones