Przodownicy

"Kwity z Panamy" to także dowód na to, że nowe – o ile chce mieć realny wpływ na rzeczywistość – wciąż musi łączyć siły ze starym. Większość roboty wykonanej przez międzynarodowy kolektyw
Znów te sępy, hieny, wilcy. Miałeś temat, własną krwią zapłaciłeś za informacje, a tutaj jakiś łotr z zaprzyjaźnionej redakcji sprzątnął ci robotę sprzed nosa. A przecież tylko spotkaliście się na kawę, słowo daję! Dziennikarstwo bywa wyjątkowo niewdzięcznym kawałkiem chleba, a zaufanie jest w tym zawodzie towarem deficytowym. Międzynarodowe Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych, kolektyw uhonorowany Pulitzerem za słynne "Kwity z Panamy", to jednak nie tylko fascynujący wyjątek potwierdzający żelazną regułę. Z tego case'u da się również wyłowić pewne istotne wskazania na przyszłość. Ułożyć kodeks dobrych praktyk, który – o ile kryzys dziennikarstwa będzie postępował w dotychczasowym tempie – pozwoli reanimować nadwątlone społeczne zaufanie do czwartej władzy. 

Nie ma chyba sensu szczegółowo odtwarzać wszystkich wydarzeń składających się na "aferę panamską" i wyręczać w tym reżysera Aleksa Wintera. Jego film jest rzetelną i szczegółową kroniką – rekonstruuje krok po kroku kolejne etapy śledztwa, od wielkiego wycieku danych aż po pierwsze publikacje prasowe. Dość przypomnieć, że "Panama Papers" to zbiór 11,5 mln poufnych dokumentów z rajów podatkowych, wśród których znalazły się aktywa licznych prominentnych polityków, celebrytów i biznesmenów, między innymi Władimira Putina, premiera Davida Camerona czy piłkarza Leo Messiego. Kwity – "uwolnione" z panamskiej kancelarii podatkowej i prawnej Mossack Fonseca – jako pierwszy otrzymał dziennikarz niemieckiego dziennika "Süddeutsche Zeitung" od źródła ukrywającego się pod pseudonimem "John Doe". Analiza 2,6 terabajtów danych prosto od lidera branży finansów offshore wymagała zakrojonej na szeroką skalę międzynarodowej współpracy – ostatecznie weryfikacją dokumentów, w ścisłej tajemnicy, zajmowały się setki dziennikarzy w ponad 80 krajach. 

Pierwsze raporty z działań kolektywu ukazały się w formie artykułów prasowych w połowie 2016 roku, skutkując kolejnymi dymisjami polityków i zarzutami korupcyjnymi. Element "sanacyjny" to jednak zaledwie jedna strona śledczego medalu – zdecydowanie ważniejsze okazało się umożliwienie opinii publicznej szerokiego wglądu w strukturę globalnego systemu finansowego, który działa na rzecz jednego procenta najbogatszych i pomaga mu w efektywnym miganiu się od społecznej odpowiedzialności. Kiedy cały świat dyskutuje o rosnących nierównościach majątkowych i zmianach klimatu, elity wciąż kombinują, jak by tu ukryć prawdę o własnych dochodach i uniknąć łożenia na wspólną tacę. Skutki offshoringu są oczywiście najbardziej dotkliwe dla krajów globalnego Południa, gdzie puste skarbce przekładają się na puste brzuchy i niską jakość usług publicznych. To właśnie transnarodowy charakter współczesnego kapitalizmu niejako wymusza przyjęcie zupełnie nowych taktyk dziennikarskich – współpracę na nieznaną dotychczas skalę przy analizie gigantycznych zbiorów danych. Jeśli big data jest – jak się nam od dawna wmawia – przyszłością światowej gospodarki, to bez dwóch jest także przyszłością mediów we wszystkich stanach skupienia.

"Kwity z Panamy" to także dowód na to, że nowe – o ile chce mieć realny wpływ na rzeczywistość – wciąż musi łączyć siły ze starym. Większość roboty wykonanej przez międzynarodowy kolektyw dziennikarski opierała się na żmudnej i nudnej dłubaninie, obliczonej na niepewne i długoterminowe skutki, a nie doraźny clickbait i natychmiastowe pochwały od szefów. Takiej działalności nie da się prowadzić ani indywidualnie – ze względu na ogrom pracy – ani lokalnie, bo poszczególne redakcje są za bardzo uzależnione od akcjonariuszy, którzy naciskają na wynik finansowy tu i teraz. Niezbędne są za to niezależność, rozproszony model finansowania drogich i niestandardowych projektów oraz – nie ma co owijać w bawełnę – kolektywna odpowiedzialność i solidarność w obliczu prawdopodobnych reperkusji. Śledztwo w kwestii panamskiej – i o tym również opowiada film Wintera – łączyło się z na przykład z zupełnie realnym, cielesnym ryzykiem: jeśli decydujesz się na konfrontację z możnymi tego świata, powinieneś liczyć się z możliwością odwetu. Niektórzy dziennikarze za ujawnienie "kwitów" zapłacili cenę w postaci ostracyzmu społecznego czy prześladowań politycznych, inni, na szczęście nieliczni, cenę najwyższą – życia. Tym, czego zabrakło w projekcie Konsorcjum, było jednocześnie elementem najtrudniejszym do wyegzekwowania – chodzi o globalny immunitet dla śledczych. I o tym poniekąd także – mimo konserwatywnej, kronikarskiej formy – traktuje dokument Wintera. Jako zapis pewnego procesu jest to więc film przyzwoity. Jako wgląd w prawdopodobną przyszłość dziennikarstwa – wręcz nieodzowny. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones