Recenzja filmu

Majestic (2001)
Frank Darabont
Jim Carrey
Laurie Holden

Pan "Nikt" jako Pan "Ktoś"...

Darabont zastosował sprytny zabieg manipulacji widzem, aby już w połowie tego dość monumentalnego obrazu zacząć snuć analizy rodem z "Tożsamości Bourne'a". To jednak mylny trop, ponieważ film
Frank Darabont - to znane nazwisko w filmowym świecie, z racji tylko lub aż dwóch filmów, które weszły do kanonu lektur obowiązkowych kina, "Skazanych na Shawshank" i "Zielonej mili". Oba filmy są jak wiadomo ekranizacjami powieści pióra Stephena Kinga i oba uważane są za wybitne. Wśród niektórych uznane zostały nawet za triumf obrazu nad słowem pisanym...


Ja jako miłośniczka tylko kina i ruchomych obrazów, a niestety wobec literatury pozostająca dość obojętną, nie jestem zapewne obiektywna, gdyż nie mam porównania. Mogę natomiast z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że gdybym nie wiedziała, że oba filmy są ekranizacjami literatury, to mogłyby się stać inspiracją dla pisarzy takich jak King.

Nie mogę być też obiektywna wobec dzieł, w których choćbym chciała się doszukać jakichś minusów, to zwyczajnie nie potrafię. Są to dla mnie filmy ogromnie ważne, toteż zdecydowałam się przestudiować nieco wnikliwiej filmografię tego reżysera. Znalazłam w niej i zatrzymałam się na nieco tajemniczym i niezwiązanym już z Kingiem dramacie "Majestic"...

Znajdujemy się w Los Angeles, w latach 50. ubiegłego wieku. Główny bohater, Peter Appleton (Jim Carrey), jest znanym w środowisku filmowców scenarzystą. Specjalizuje się on raczej w produkcjach klasy "B", czyli niezbyt wysoko budżetowych i nienastawionych tym samym na wielki komercyjny sukces. Zdążył się już chyba nawet do takiego rodzaju "sztuki" przyzwyczaić. Raczej niczym się jako bohater nie wyróżnia, może poza tym, że robi to, co lubi. Pewnego dnia zostaje oskarżony o działalność komunistyczną, co zostaje w tamtych latach uznane za jawną zdradę kraju.

Bardziej jednak niż tym, że może czekać go więzienie, zdaje się przejmować właśnie utratą pracy i reputacji. Choć wie, że jest niewinny, to znieczula się w pubie alkoholem, a po tym jak gdyby nigdy nic wsiada za kierownicę i pijany usiłuje jechać przed siebie... Niestety, co było do przewidzenia, ma wypadek i wpada samochodem do rzeki. Udaje mu się jednak cudem przeżyć. Budzi go pewien starszy pan, który stwierdza że Peter wygląda mu jakoś dziwnie znajomo...

Peter ma amnezję, nie wie kim jest, nie pamięta, co się stało. Jest człowiekiem chwilowo bez tożsamości, z luką w życiorysie. Nie trwa to jednak długo... Nie dlatego bynajmniej, że nasz bohater odzyskuje pamięć, a dlatego że mieszkańcy miasteczka rzekomo wiedzą, kim jest. W ich oczach jest to niejaki Luke, zaginiony przed prawie dziesięcioma laty weteran wojenny, którego nieznane były koleje losu. Najlepiej świadczy o jego tożsamości fakt, że własny ojciec - Harry (znakomity Martin Landau) rozpoznaje w nim swego ukochanego syna, który został już uznany za zmarłego... Luke na nowo staje się dobrą duszą miasteczka, przywołując przy tym piękne wspomnienia dla bliskich mu osób, w tym również dla młodzieńczej sympatii, Adele (Laurie Holden).

Pytanie jednak, czy Adele i mieszkańcy naprawdę wierzą, że tajemniczy pan "Nikt" to ich Luke, czy tylko bardzo chcą wierzyć, a wypierają smutną prawdę? W tym momencie Frank Darabont zaczyna nam dawać powoli do myślenia i stawiać pytania. Może Peter Appleton i tajemniczy Luke to jedna i ta sama osoba? Może tylko zostało zastosowane odwrócenie czasu akcji? Tzn. Luke'owi udało się uciec z piekła wojny i pod zmienionym nazwiskiem - Appleton - zaszył się w Los Angeles, na zawsze zerwał z wojskiem i w ramach terapii na traumę, zaczął robić filmy? Kinem przecież zaraził go ojciec...

Dlaczego jednak nie wrócił do rodzinnego domu, do ojca, Adele i przyjaciół? Być może się wstydził... Czyżby chciał być po innej stronie politycznej barykady? Może chciał zacząć zupełnie nowe życie i był zmęczony gloryfikacją jego osoby? Jest też inna możliwość interpretacji "wstępnej". Może Luke dwa razy stracił pamięć? Może przeżył wojnę jakimś cudem, ale doszło do jakiegoś zdarzenia, w wyniku którego stracił pamięć, znalazł się w Los Angeles i ktoś nadał mu nową tozsamość? Pisząc "ktoś", mam na myśli tych, z którymi rzekomo trzymał jako Peter Aplleton... Gdy padło oskarżenie, może po prostu miał uciec? Może stał się pionkiem w politycznej grze, a potem w wyniku wypadku samochodowego po raz kolejny stracił pamięć i fale przywiodły go do rodzinnego domu?

Myślę, że Darabont zastosował sprytny zabieg manipulacji widzem, aby już w połowie tego dość monumentalnego obrazu zacząć snuć analizy rodem z "Tożsamości Bourne'a". Jest to jednak mylny trop, ponieważ film jest naprawdę uroczy i ujmujący w swojej prostolinijności. Proszę nie dać się zwieść pozornie skomplikowanej fabule, ponieważ nie jest to ani dramat sensacyjny, ani polityczny. Gdyby się uprzeć, można zakwalifikować "Majestic" do rasowego dramatu obyczajowego, z domieszką dramatu sądowego. Frank Darabont jako niekwestionowany miłośnik sztuki filmowej wie jak podziałać na widza, aby go poruszyć do głębi. Udowodnił to w swoich dwóch, wcześniej już przeze mnie wspomnianych, epopejach więziennych. Ma od tego między innymi swojego "etatowego" kompozytora - Thomasa Newmana, który jak zawsze nie zawodzi, a powiem więcej, w dużej mierze to on przyczynia się do tworzenia niezwykle nostalgicznego klimatu filmu.

Newman jest chyba moim ulubionym kompozytorem, ponieważ potrafi tak pięknie namalować dźwiękami miłość Ameryki do kina... Darabont stosuje też patos jako środek wyrazu, jednak robi to z takim wyczuciem, aby nie przekraczać granicy dobrego smaku. W jego dziełach jest on jak najbardziej uzasadniony. Nie inaczej jest też w "Majestic". Jak bowiem inaczej i lepiej oddać uwielbienie sztuki filmowej?

Nie brakuje tu naprawdę wzruszających akcentów. Ogromne wrażenie robi przywrócenie do życia tytułowego bohatera, czyli kina The Majestic. Fakt ten jest również niejako symbolem motywu powrotu...W jednym momencie bowiem wraca zaginiony bohater osobowy (Luke), a także bohater nieosobowy (zapomniane kino).Warto zwrócić uwagę na przepiękne kostiumy, scenografię i rekwizyty, które są dodatkowym, a może nawet jednym z głównych bohaterów filmu.

Kolejny już raz w roli niekomediowej uwodzi mnie Jim Carrey, który swoją ekspresją i emocjonalnością dobitnie udowadnia wszystkim niedowiarkom, jak wszechstronnym jest artystą. Wyjątkową ozdobą nie tyle aktorsko, co estetycznie jest Laurie Holden ze swoją urodą w stylu retro. Fantastycznie w swojej roli drugoplanowej spisuje się Martin Landau, jako kochający niemal matczyną miłością, ojciec. Myślę, że każdy chciałby mieć takiego rodzica... Mamy tu także jeszcze jedną znaną twarz - Jamesa Whitmore'a.

Obraz Franka Darabonta pokazuje, jak można stać się bohaterem mimo woli i to dwukrotnie... Wcześniej napisałam, że jest to dramat obyczajowy, ale jest to także piękny obraz o miłości: do kina, do muzyki, do człowieka, do ojczyzny i do wolności. Co z tego, że momentami ze szczyptą lukru? Co z tego, że długi? Dla mnie film ten i tak był krótki, a może raczej szybki.

Jim Carrey w swojej kreacji, pozwolił mi się zidentyfikować ze swoim bohaterem, przez co ten niezwykły obraz upłynął mi w okamgnieniu. Bardzo polecam, zwłaszcza wielbicielom pięknych, filmowych powrotów do przeszłości...
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Po "Zielonej Mili" oraz "Skazanych na Shawshank" reżyser Frank Darabont postanowił odpocząć od twórczości... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones