Recenzja filmu

Maksymalne przyspieszenie (1986)
Stephen King
Emilio Estevez
Pat Hingle

Ekshibicjonista Stephen K.

"Maximum Overdrive" - brzmi nieźle, prawda? A co ten tytuł tak naprawdę znaczy? W gruncie rzeczy - nic. Upraszczając zagadnienie z mechaniki stosowanej: overdrive jest nadbiegiem, pozwalającym
"Maximum Overdrive" - brzmi nieźle, prawda? A co ten tytuł tak naprawdę znaczy? W gruncie rzeczy - nic. Upraszczając zagadnienie z mechaniki stosowanej: overdrive jest nadbiegiem, pozwalającym utrzymywać wyższą prędkość pojazdu, przy zmniejszeniu prędkości obrotowej silnika, co skutkuje oszczędnością paliwa i podzespołów mechanicznych. Ciężko go znaleźć we współczesnym samochodzie, gdyż w przeciwieństwie do leniwych Amerykanów, Europejczycy nie brzydzą się zmianą biegów i skrzynie w naszych samochodach mają już piątki, a bywa, że i szóstki, które skutecznie załatwiają sprawę. Tak więc "Maksymalny Nadbieg" jest nonsensem, ale zawiera w sobie kilka ostrych i twardych fonemów, do tego na pewnym poziomie wywołuje skojarzenie motoryzacyjne - a to przecież najważniejsze. Film bazuje na opowiadaniu tatusia najpoczytniejszych współczesnych horrorów, ale w znacznym stopniu odbiega od papierowego oryginału. Skupię się jednak na filmie, a nie na porównywaniu - kto pragnie porównań, sam powinien obejrzeć "Maximum Overdrive" i przeczytać opowiadanie "Trucks" ze zbioru "Night Shift". Zaczynamy od idiotycznej planszy z ekspozycją - Ziemia weszła w ogon komety, pozostanie w nim przez tydzień. Plansza znika, zaczyna się muzyka AC\DC i film jako taki. Zabawnym skutkiem ubocznym przechodzenia przez warkocz komety jest "ożywanie" niektórych maszyn - bez żadnej logiki, jedne ożywają, inne nie. Te, które ożyły wykazują brutalną wrogość wobec całej ludzkości, szczególnie wredne okazują się ciężarówki - a rozpędzony osiemnastokołowiec może zrobić z człowieka coś w rodzaju krwawego budyniu. Teraz coś bardzo w stylu Kinga - grupa ludzi na stacji benzynowej, leżącej przy międzystanowej szosie. W skład grupy wchodzą jednostki skrajnie od siebie różne: któryś z Estevezów (nigdy ich nie odróżniałem) grający kuchcika, mającego pewne kłopoty natury prawnej; właściciel stacji - standardowa kanalia; obwoźny handlarz bibliami; autostopowiczka; kierowcy ciężarówek; zatrudnieni na stacji pompiarze (później do ekipy dołączy najdziwaczniejsza para nowożeńców na świecie, szukająca na stacji schronienia przed grasującymi wszędzie ciężarówkami). Opętane kometą ciężarówki odcinają ich od świata zewnętrznego, telefony oczywiście nie działają – czy może po drugiej stronie kabla nie ma już nikogo żywego, aby podniósł słuchawkę, na jedno wychodzi. Dość długo nie dzieje się nic, jedynie do bohaterów bardzo powoli dociera, że na wozy ciężarowe padła jakaś klątwa. Wreszcie tym wszystkim Kenworthom, Mackom i Peterbiltom kończy się paliwo, zatem korzystając z alfabetu Morse'a nawiązują komunikację z ludźmi na stacji. Ludzie mają tankować diesla do baków, a w zamian mobilna (komiczna i nonsensowna) platforma z karabinem maszynowym ich nie wystrzela. Standardowa kanalia ma w piwnicy stacji poręczny arsenał (ot, wygodny fabularnie zbieg okoliczności) - zatem ludzie opracowują plan wyrwania się z oblężonej lokalizacji. Imperatyw narracyjny jasno stanowi: musi im się udać, a gdy tylko Ziemia wyjdzie z chmury kosmicznego pyłu, wszystko będzie dobrze. Gdzieś w trakcie, natchniony Estevez wysnuje hipotezę, że całe to zamieszanie ma służyć tylko jednemu: wybiciu ludzkości, aby zrobić na planecie miejsce dla jakiś pozaziemskich kolonistów. Z planszy wyświetlającej się na końcu dowiadujemy się, że miał rację, ale problem wrogiego UFO został załatwiony przez radzieckiego "satelitę meteorologicznego, przypadkiem przenoszącego lasery i głowice jądrowe" - i nie jest to mój sarkazm, a cytat, choć może niezbyt dokładny, zbyt intensywnie tarzałem się ze śmiechu po podłodze, gdy to przeczytałem, aby szczegółowo zapamiętać tekst. Najpierw napiszę, co mi się podobało. W filmie wykorzystano muzykę spod znaku "ace-piorun-dece" - a australijskie szarpidruty zawsze produkowały dźwięki odpowiadające moim uszom. Niestety, ta muzyka w filmie, która nie pochodzi z albumów AC/DC - jest... Powiem tak: gdyby ktoś złapał kocura, wkręcił mu jądra do imadła i rytmicznie zwiększał i zmniejszał nacisk, otrzymałby taki efekt, jaki w filmie można usłyszeć, gdy ciężarówka rusza do ataku. Cała reszta jest równie zła. Od nonsensownej fabuły, poprzez bohaterów, którzy usiłują dać z siebie coś, czego nigdy nie posiadali, obok słabych efektów specjalnych, aż do nieprofesjonalnej reżyserii, przejażdżka po horrorowej autostradzie z "Maximum Overdrive" wywołuje raczej chorobę lokomocyjną, a nie zachwyty nad przebytą trasą. Jaskrawo uwidaczniają się też wszystkie schematy, których trzyma się King, pisząc powieści - typowi dla niego bohaterowie, typowe między nimi interakcje, typowe dłużyzny... Na papierze, kiedy człowiek dostaje tylko narrację, a dźwięki, wizualizację i całą resztę musi sam wytworzyć we własnym umyśle, wszystkie te schematy działają. Natomiast gdy dźwięki i strona wizualna również zostają zapewnione, umysł nie ma już zajęcia - a to, co dostaje jako "rozrywkę" okazuje się jakoś mało rozrywkowe. Stephena Kinga cenię jako powieściopisarza. Jak każdy ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale generalnie nieoficjalnego tytułu "Mistrza Horroru" nie dostał w prezencie, tylko zasłużył nań konsekwentną pracą. Jednak Stephen King jako reżyser wykazuje niekompetencję w stylu Uwe Bolla. Można ją tłumaczyć brakiem doświadczenia, ale nie zmieni to bolesnej prawdy, że "Maximum Overdrive" jest jedną z najgorszych ekranizacji prozy Kinga - a fakt, że za reżyserię i scenariusz odpowiada autor owej prozy, jest co najmniej zastanawiający. Wygląda na to, że Stephen King jest jak internetowy flirciarz od e-maili i gadu-gadu - potrafi godzinami świntuszyć, zafascynować odbiorcę, precyzyjnie operować językiem literackim. Natomiast kiedy dochodzi do ekshibicjonizmu i trzeba rozchylić płaszcz przed publicznością, żeby pokazać jej to, o czym tyle się opowiadało - wtedy okazuje się, że nie bardzo jest na co popatrzeć. Ot, coś małego, skurczonego z zimna i ogólnie oklapłego - co najwyżej z wytatuowanym wzorem, który przy innym naprężeniu mógłby wyglądać groźnie. Taki właśnie jest "Maximum Overdrive" - bardzo mocno rozczarowujący, z pozawijanym śladem macho-tatuażu.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Każdy widz wie, że filmy bywają różne, jedne to wybitne dzieła, inne totalne nieporozumienia. Gdzieś... czytaj więcej
Wielu pisarzy i aktorów marzy, by stanąć za kamerą. Tego też zapragnął Stephen King i zrealizował... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones