Recenzja filmu

Mamma Mia! (2008)
Phyllida Lloyd
Meryl Streep
Pierce Brosnan

Tylko Shahrukh Khana brak

Fenomen kina bollywoodzkiego stanowi zagadkę dla krytyków: tandetne, ociekające lukrem i słodyczą filmy bez głębi, przepełnione piosenkami oraz zbiorowymi scenami tańca, kończące się obowiązkowym
Fenomen kina bollywoodzkiego stanowi zagadkę dla krytyków: tandetne, ociekające lukrem i słodyczą filmy bez głębi, przepełnione piosenkami oraz zbiorowymi scenami tańca, kończące się obowiązkowym happy endem, chwytają ze serca setki milionów na całym świecie, szturmem zdobywając sobie również amerykańską i europejską widownię (autor tej recenzji również jest ich fanem). Cóż, tajemnica sukcesu jest nieznana, sukces jest sukcesem - kwestią czasu było, kiedy tego typu filmy zaczną powstawać w naszym kręgu kulturowym. I oto mamy: Mamma Mia! - kino bollywoodzkie w amerykańskim wydaniu. Podobnie jak w filmach z Shahrukh Khanem fabuła jest płyciutka niczym potok w parku, niektóre sceny wyglądają na dodane na siłę tylko po to, by umożliwić bohaterom odśpiewanie kolejnej piosenki: młoda dziewczyna imieniem Sophie (w tej roli całkowicie bezbarwna Amanda Seyfried) zaprasza na swój ślub nigdy niewidzianego ojca. A właściwie nie jednego, a trzech - sama nie wie, który z tak różniących się od siebie gentlemanów jest jej ojcem biologicznym. Nie wie tego oczywiście również jej matka, Donna (Meryl Streep), podstarzała hipiska prowadząca podupadający hotel na zapomnianej przez świat greckiej wysepce. Ku zdziwieniu (?) samej Sophie wszyscy trzej panowie przyjmują zaproszenie, przybywają na miejsce jachtem jednego z nich... nikt nic nie wie: Sophie cały film zastanawia się, kto jest jej ojcem, snując gdzieś dodatkowo rozważania nad sensem ślubu i życia. Donna kombinuje, skąd na wyspie wzięli się jej byli kochankowie i z niewiadomych powodów usiłuje ukryć ich obecność przed córką. Panowie bardzo szybko zaprzyjaźniwszy się ze sobą, zastanawiają się, o co w tym wszystkim chodzi... Potem sytuacja się komplikuje: przez kolejne półtorej godziny seansu bohaterowie przeżywają serię osobistych wzlotów i upadków, dużo biegają bez ładu i składu (przoduje w tym zwłaszcza Meryl Streep), wpadają na siebie, rozmawiają o wszystkim i o niczym, tańczą i śpiewają (każdy obowiązkowo musi zaliczyć swoją "solówkę")... koniec końców, z tego chaosu rodzi się typowo bollywoodzkie zakończenie: podczas hucznego finału każdy odnajduje miłość, radość i spełnienie osobiste, wszyscy wspólnie tańczą i śpiewają, happy end na całego. Widz obserwując cały ten bałagan, początkowo czuje się zażenowany - Meryl Streep konsekwentnie robi z siebie idiotkę, dzielnie sekundują jej w tym jej przyjaciółki (swoją drogą grające je Julie Walters oraz Christine Baranski to najjaśniejsze chyba postacie całego filmu - po obu paniach widać wielki talent komiczny, praktycznie każde ich pojawienie się na ekranach wywołuje u widza uśmiech), córka, przyszły zięć (drewniany Dominic Cooper), byli kochankowie, nawet ludność tubylcza... do tego pojawia się myśl: dlaczego oni nie siądą w grupie i po prostu nie porozmawiają? W kilka minut wszystko by sobie wyjaśnili... ale wtedy nie byłoby filmu... Z czasem jednak, z kolejną piosenką, z kolejnym brawurowym układem choreograficznym, człowiek zaczyna się przekonywać do tego, co widzi. Wszystkie te kolory, uśmiechy, wywołujące bardziej śmiech niż współczucie. Naiwne "dramaty" przeżywane przez głównych bohaterów, pompa, wszystko to sprawia, że im bliżej końca, tym film ogląda się coraz przyjemniej. Duża w tym również zasługa nieśmiertelnych hitów ABBY towarzyszących widzowi od pierwszych scen - świetnie sfilmowane i zaśpiewane teledyski do "Mamma Mia", "Money, Money, Money" czy "Dancing Queen" należą do najjaśniejszych punktów seansu. Jeszcze kilka słów o aktorstwie: Meryl Streep w roli matki z mentalnością nastolatki początkowo strasznie irytuje, z czasem przekonuje do siebie - doświadczona aktorka zaskakująco dobrze odnalazła się w tej konwencji, sprawiając, iż widzowi nieobojętne stają się losy granej przez nią bohaterki. Z gwiazd najsłabiej wypadł za to Pierce Brosnan - pomijając rzucające się w uszy braki wokalne (za to nie można go winić - albo się umie śpiewać albo nie), jego gra ogranicza się do rzucania powłóczystych spojrzeń wyrażających tęsknotę za Bondem i wygłaszania drętwych kwestii niewiele wnoszących do fabuły. Pozostali "ojcowie", Colin Firth oraz Stellan Skarsgard, grają po prostu swoje, bez błysków ale też bez zejścia poniżej pewnego poziomu. Nie mają się zresztą gdzie wykazać - w pewnym momencie scenarzystka chyba o nich zapomniała, nie wykorzystując dużego potencjału drzemiącego w tych postaciach. Reasumując, "Mamma Mia!" to kawał sprawnie zrealizowanego i przyzwoicie zagranego kina o niczym - dobry zabijacz czasu okraszony nieśmiertelnymi hitami ABBY, film lekki, łatwy i przyjemny. W sam raz dla widzów szukających w kinie rozrywki nie zmuszającej do najmniejszej refleksji. I tylko jednego mi w tym wszystkim zabrakło: Shahrukh Khana albo innej gwiazdy z Bollywood - byłaby to prawdziwa wisienka na torcie, czytelny znak, na czym tak naprawdę wzorowali się twórcy...
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Któż choć raz nie zawojował parkietu w rytm radosnych, ponadczasowych przebojów ABBY? Lub chociaż nie... czytaj więcej
Idealna produkcja na lato. Przeniesienie na duży ekran brodwayowskiego musicalu, który uzyskał... czytaj więcej
Ta recenzja rozpoczyna się stwierdzeniem autorki: Nie znoszę musicali. Wyśpiewywanie tekstu uważam za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones