Recenzja filmu

Mamma Mia! (2008)
Phyllida Lloyd
Meryl Streep
Pierce Brosnan

Mamma Mia! Co za gniot!

W 1999 Catherine Johnson napisała scenariusz wyreżyserowanego później przez Phyllidę Lloyd musicalu scenicznego "Mamma Mia!". Pretekstową fabułę okrasiła kilkunastoma piosenkami zespołu ABBA.
W 1999 Catherine Johnson napisała scenariusz wyreżyserowanego później przez Phyllidę Lloyd musicalu scenicznego "Mamma Mia!". Pretekstową fabułę okrasiła kilkunastoma piosenkami zespołu ABBA. Musical stał się olbrzymim przebojem (szacuje się, że do dzisiaj obejrzało go na całym świecie ponad 30 milionów widzów), nic więc dziwnego, że powstał pomysł przeniesienia go na ekran.

Musical, jak i film (wyreżyserowany zresztą także przez Phyllidę Lloyd i ze scenariuszem Catherine Johnson) opowiada historię Donny (Meryl Streep) i Sophie Sheridan (Amanda Seyfried), matki i córki, mieszkających razem w prowadzonym przez Donnę hotelu na greckiej wysepce. Sophie, dwudziestoletnia dziewczyna, urodziwa, inteligentna, kochająca matkę i narzeczonego Sky’a (Dominic Cooper), za którego zamierza właśnie wyjść za mąż, ma jedno zmartwienie: nigdy nie poznała swojego ojca. Dziwnym zrządzeniem losu na krótko przed weselem odnajduje pamiętnik swojej matki, z którego dowiaduje się, iż w czasie, w którym najprawdopodobniej doszło do jej poczęcia, jej matka przeżyła trzy upojne noce z trzema ledwie poznanymi mężczyznami, z którymi później nie utrzymywała żadnych kontaktów. Sophie postanawia do nich napisać w tajemnicy przed matką, i zaprosić ich na swoje wesele, licząc na to, iż, kiedy ich ujrzy, zdoła samym spojrzeniem w jednym z nich rozpoznać swego ojca. Mężczyźni (amerykański architekt Sam (Pierce Brosnan), brytyjski bankier Harry (Colin Firth) i Bill, autor książek podróżniczych (Stellan Skarsgård)) skwapliwie porzucają swoje życiowe obowiązki i przybywają na zaproszenie.

Bardzo szybko okazuje się, iż owa grecka wysepka, na której wszyscy śpiewają i tańczą w rytm piosenek ABBY, jest mitycznym rajem leżącym gdzieś poza czasem. Z jednej strony, w scenie, w której Donna po raz pierwszy zauważa trzech mężczyzn, widzimy ich przez pryzmat jej wspomnień w długich włosach i hipisowskich ciuchach (z czego możemy wnioskować, iż do poczęcia Donny doszło najpóźniej w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, a najprawdopodobniej jeszcze o dekadę wcześniej), z drugiej, z różnych przesłanek (takich, jak zakładanie strony internetowej dla hotelu Donny przez Sky’a, czy widok współczesnego Nowego Jorku, w którym pracuje Sam) podejrzewamy, iż Donna zaszła jednak w ciążę dwadzieścia lat wstecz licząc od dzisiaj, a więc w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. "Pozaczasowość" próbuje się podkreślać także (zresztą mało oryginalnymi) odwołaniami do greckiej kultury i mitologii. Oto pod hotelem płynie źródełko Afrodyty, na wieczór panieński wpadają przyszły pan młody z koleżkami w zwierzęcych przebraniach (niczym z bachanaliów), gotując się do porwania kobiet (Sabinek?). Na dodatek główna bohaterka ma na imię Sophie, a to, jak wiadomo, greckie słowo określające mądrość.

Bo i rzeczywiście jest Sophie w tym świecie uosobieniem Mądrości, próbującym naprawić błędy przeszłości. Jak się dowiadujemy cały ów „dramat” rodzinny rozpoczął się w dniu, w którym Sam rzekł Donnie, iż jest zaręczony z inną i do tej innej wyjechał. Planował z nią zerwać, o czym już jednak Donnie nie powiedział. Późniejsze szybkie związki z Harrym i Billem były dla Donny próbami zapomnienia o tej "pierwszej miłości", o której autentycznym odwzajemnieniu nie wiedziała, gdyż Sam okrył je tajemnicą. Źródłem owego "dramatu" była więc (nazwijmy sprawę po imieniu) głupota obojga wyzwolonych przez obyczajową rewolucję kochanków (jego, bo nie powiedział, że planuje powrócić; jej, bo nie zaczekała).

W tle tej historyjki pobrzmiewa muzyka ABBY, która – jak wiadomo – jest wiecznie żywa. Szkoda jednak, że wykonania piosenek szwedzkiego zespołu są – łagodnie mówiąc - marniutkie. Pierce Brosnan Jamesem Bondem był może niezłym, ale na pomysł obsadzenia go w roli śpiewanej mógł wpaść jedynie ktoś obdarzony wyjątkowo wisielczym humorem. Jego wykonanie "SOS" ociera się o tandetę barowego karaoke. Zresztą, nie licząc Amandy Seyfried i dosyć przyzwoitego Colina Firtha, wszyscy aktorzy śpiewają mniej lub bardziej nieudolnie.

Nie zadbano też o wystawną scenografię (ot, kilka szarych ścianek, wypadające okienka i koziarnia), ani choreografię (aktorzy i statyści biegają, skaczą, podrzucają nogami obutymi w płetwy i nic poza tym). Za poziom aktorstwa należą się cięgi nawet Meryl Streep, która chichocze i skacze znacznie więcej, niż wymaga od tego jej rola (co szybko robi się irytujące, a w scenie, w której wita swoje dawne koleżanki przybywające na wesele i wyczynia jakieś cudactwa na plaży – jest wręcz żenujące). Niezła jest jedynie, kiedy wyznaje Brosnanowi "The Winner Takes It All". Postać grana przez Dominica Coopera, który do czasu premiery "Mamma Mia!" był szerzej znany jedynie z epizodycznej roli geja-żołnierza w "Śniadaniu na Plutonie" i głównej – obiektu męskich westchnień w "Męskiej historii", sprowadzona jest do częstego uatrakcyjniającego plastyczną stronę filmu pokazywania nagiego torsu, co zapewne ma być jeszcze jednym lepem (poza całkowitym podporządkowaniem narracji postaciom kobiecym) na żeńską część widowni.

Największym nieszczęściem filmu jest jednak fakt, że oddano go w ręce debiutującej w kinie reżyserki teatralnej. Phyllida Lloyd nie ma pojęcia o montażu, pracy kamer, oświetleniu ("greckie słońce" nie tyle nawet oświetla, ile prześwietla wszystkie kadry). Nie rozumie też, że te same sceny taneczne zupełnie inaczej prezentują się na deskach scenicznych, a inaczej na ekranie. Najbardziej chybione są jej pomysły zainscenizowania piosenek "Money, Money, Money" (nadmiar atrakcji, częste zmiany lokalizacji: kasyno, jacht –wyjątkowo tutaj nie popłacają) i "Lay All Your Love On Me" (ze wspomnianymi już przeze mnie podskakującymi na molo męskimi nogami z płetwami). Nawet kostiumy Ann Roth (laureatki Oscara za "Angielskiego pacjenta") są, jak cały film, blade i nieciekawe.

Film nie sprawdza się więc jako musical, ani nawet jako dobry "zabójca czasu". Szkoda trochę, bo trudno odmówić muzyce ABBY potencjału na niezłe wykorzystanie w sekwencjach muzyczno-tanecznych. Pozostaje wierzyć, iż następnym razem, kiedy asy Hollywoodu wezmą się za wykorzystanie nut szwedzkiego zespołu, zrobią to z większą inwencją i ciekawszym efektem końcowym.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Któż choć raz nie zawojował parkietu w rytm radosnych, ponadczasowych przebojów ABBY? Lub chociaż nie... czytaj więcej
Idealna produkcja na lato. Przeniesienie na duży ekran brodwayowskiego musicalu, który uzyskał... czytaj więcej
Ta recenzja rozpoczyna się stwierdzeniem autorki: Nie znoszę musicali. Wyśpiewywanie tekstu uważam za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones