Recenzja filmu

Narodziny narodu (1915)
D.W. Griffith
Lillian Gish
Mae Marsh

Narodziny narodu

Bez żadnych wątpliwości "Narodziny narodu" to jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Dziś mówi się o nim różnie, że jest to dzieło bardzo "reakcyjne" o
Bez żadnych wątpliwości "Narodziny narodu" to jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Dziś mówi się o nim różnie, że jest to dzieło bardzo "reakcyjne" o niezwykle jaskrawych treściach rasistowskich. Inni zwracają uwagę na niesamowite nowinki techniczne i nowe możliwości, jakie zaprezentował ówczesnemu światu David Wark Griffith. Jeszcze inni podkreślają mistrzowskie prowadzenie narracji, doskonałe łączenie wielu różnych wątków, a także perfekcyjne sterowanie poziomem napięcia w poszczególnych scenach czy na dłuższych fragmentach. Można nawet spotkać głosy, że "Narodziny narodu" to narodziny szeroko rozumianej dziś hollywoodzkiej superprodukcji, a sam film jest pierwszym jej przedstawicielem. Czym tak naprawdę jest ten film? Po części jest wszystkim.

"Narodziny narodu" to pewne zwieńczenie twórczości Griffitha, efekt jego eksperymentów i prób w ponad 400 wcześniejszych jego filmach - głównie krótkich metraży. Ponad trzygodzinna epopeja, podzielona została na dwie części i jest pierwszym tak długim filmem w historii kina. Griffithwykorzystał w nim wszystkie doświadczenia zdobyte we wcześniejszej pracy z kamerą. Sama fabuła "Narodzin narodu" jest wielowątkowa i choć dotyczy wielu problemów i wydarzeń historycznych - na przykład zamachu na Abrahama Lincolna - opiera się głównie na losach dwóch rodzin, Stonemanów z Północy oraz Cameronów z Południa. Centralną postacią jest Ben Cameron, zakochany w pięknej Elsie ze Stonemanów. Niestety, wskutek wybuchu Wojny Secesyjnej, drogi przyjaciół rozejdą się, a rodziny staną naprzeciwko sobie w dwóch różnych obozach.

Trudno domyślić się, coGriffith chciał i próbował osiągnąć poprzez film, pokazując treści w taki sposób, w jaki je pokazał. Tytuł mówi oczywiście sam za siebie, a Griffithkonsekwentnie dąży w jednym kierunku: do pojednania walczących stron i powstania wspólnego, zjednoczonego narodu. Jest to oczywiście również film antywojenny, ale reżyser kompletnie zgubił drogę, nadużywając w warstwie fabularnej zwykłych przekłamań historycznych i opierając film na treściach rasistowskich. Wskutek tego wszystkie pozytywy, które znajdują się w "Narodzinach narodu" zostają sprowadzone do parteru, giną w tłumie rasistowskich treści i najzwyczajniej przestają się liczyć. Jeśli chodzi o kwestię rzetelności historycznej, twórca również przesadza. Można odnieść wrażenie, że gdybyGriffith mógł, przekłamałby także sam wynik amerykańskiej wojny domowej i w filmie wygraliby konfederaci z Południa. Na taki krok z oczywistych powodów zdecydować się nie mógł, jednak nie przeszkodziło mu to w "odpowiednim" pokazaniu żołnierzy z Południa. Nie dziwne w końcu, skoro ojciec reżysera brał udział w wojnie właśnie po stronie Konfederacji. Czego to zatem w "Narodzinach narodu" nie mamy. Ben Cameron nazywany jest tutaj "małym pułkowniczkiem", matki z Południa oddają synów ku chwale ojczyzny, rodziny przekazują majątki dla jedynie słusznej sprawy, a sami żołnierze Konfederacji bohatersko szturmują okopy Unii skazując się na pewną, ale jakże chwalebną śmierć. To oni są tutaj gwiazdami, bohaterami, natomiast "mały pułkowniczek" w symbolicznej i klasycznej już scenie wkłada flagę konfederatów do armaty Unii, wzywając niejako do zaprzestania walk i do jedności.Griffith nawet na moment nie przystaje, by zaznaczyć, jakie były prawdziwe przyczyny wybuchu konfliktu i kto tak naprawdę, o co walczył. I nie ważny jest tutaj istotny fakt, że zniesienie niewolnictwa w państwie było tylko pewnym odpryskiem prawdziwych powodów i przyczyn wybuchu amerykańskiego konfliktu. DlaGriffithanie liczy się nawet ten odprysk, co więcej, jest on całkowicie niepożądany.

W drugiej części filmu reżyser kontynuuje swój teatr absurdu, ocierając się czasem o czysty spazm śmiechu historii. Tak jak wspomniałem, wojnę w filmie wygrywa Unia, a Murzyni odzyskują wolność. Oderwani jeszcze wczoraj od niewolniczych plantacji tytoniu, dziś spacerują dostojnie po chodnikach amerykańskich miast, popychając swoich niedawnych białych ciemiężycieli i zganiając ich na pobocza.Griffith posuwa się jeszcze dalej. Ciemnoskórzy zdobywają także władzę, nie dopuszczając białych do urn wyborczych, wymachując im karabinem przed nosem, szybko uzyskują większość w Izbie Reprezentantów i powoli szykują się do przejęcia kontroli w całym państwie. W dodatku nie potrafią się przy tym nawet kulturalnie zachować zwyczajnie dłubiąc w nosie, plując i kładąc stopy na ławach. Świeżo wyzwolona ciemnoskóra hołota rabująca, gwałcąca oraz mordująca zaszczutych białych w takim stopniu, że w odsieczy tym ostatnim musi przyjść bohaterska konnica dopiero co powstałego stowarzyszenia Ku Klux Klanu. Ot, taki mamy obraz u Griffitha.

OczywiścieGriffithpokazując w taki sposób czarne społeczności, generalizując i moralizując przegrywa ze wszystkim, z historią z którą się w pewnym stopniu zmierzył, również z historią, która napisała się już po powstaniu filmu, przegrywa z widzem współczesnym oraz także z krytyką. Nie ma żadnego wytłumaczenia dla niego, nie może być próby obrony treści, które są tu z góry narzucane. Oskarżenie czarnych o wojnę, tłumaczone w tak karygodny i absurdalny sposób z góry skazujeGriffitha na porażkę. Kwestię "obrony starodawnych, aryjskich praw białych", którą to reżyser podsuwa widzowi na jednej z plansz, pozostawię już bez komentarza.

Pozostają jeszcze sprawy techniczne. I tutaj zaczyna się drobny problem, bowiem "Narodziny narodu" słusznie uchodzą za film pod tym względem wybitny, co więcej uchodzą za film przełomowy. Oczywiście, nie można podsuwać go pod szablony, którymi posługujemy się w ocenie współczesnego kina, a stwierdzenie, że film do dziś robi wizualne wrażenie będzie zwykłą przesadą jeśli nie całkowitym kłamstwem. Należy jednak oddaćGriffithowi to co mu się należy. Skale bitew jakie zastosował reżyser w filmie, synchronizacja scen batalistycznych, zdjęcia plenerowe i niespotykany dotychczas w światowym kinie rozmach, ukazane w taki sposób po raz pierwszy to największe atuty filmu. Nowością w ówczesnym kinie był również drugi plan, który zaczyna odgrywać w przekazie ogromną rolę. Rzeczy dziejące się w tle często mają nie mniejsze znaczenie niż te na pierwszym planie, a w innych fragmentach licznie wypełniają go statyści.Griffith zastosował także nową perspektywę, "uciekł" bowiem z akcją w boczne sektory obrazu, odchodząc od centralnego - teatralnego punktu widzenia. Często używa też zbliżeń. Czy jednak ostatecznie możemy nazwaćGriffithanowatorem i reżyserem wybitnym? W dobie kiedy wszystko właściwie było nowością zostawało się nim bardzo łatwo. Może powinniśmy nazwać go zatem tylko swego rodzaju pionierem?

Nie sposób jednak odmówićGriffithowidoskonałego tempa narracji i starannego budowania napięcia do ostatnich scen filmu. Reżyser świetnie poprowadził również aktorów. Na pierwszy plan wysuwa się tu przepiękna, zjawiskowa Lillian Gish, która stworzyła niesamowitą kreację Elsie Stoneman. Gish zagrała bardzo spokojnie, wykreowała postać wrażliwą i ciepłą, widz czuje do niej ogromną sympatię, a sceny z jej udziałem dosłownie pochłania się wzrokiem. Niewykorzystana została do końcaMiriam Cooper w roli Margaret Cameron, schowana gdzieś za plecami mniej urodziwej Mae Marsh, czyli jej filmowej siostrzyczki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że z korzyścią dla filmu byłaby zamiana tych pań i przeznaczenie większej roli dla Cooper. Warto w "Narodzinach narodu" zwrócić uwagę na jeszcze jednego aktora. Nie chodzi tutaj o Henry'ego Walthall'a, który oczywiście dobrze dał sobie radę ze swoją rolą Bena, tym bardziej, że do zagrania miał najwięcej, a jego rola była najbardziej zróżnicowana i najtrudniejsza: od zakochanego mężczyzny, poprzez bohatera wojennego, aż do zastraszonego przez czarnoskórych białego kochanka broniącego najbliższych. Jednak moim zdaniem najlepszą kreację męską stworzyłGeorge Siegmann w roli ogarniętego rządzą władzy Mulata Silasa Lyncha. Niezwykle przenikliwy wzrok, chytre spojrzenie, mimika doskonałego kombinatora i oszusta to ogromne atuty tej roli. Można pokusić się o stwierdzenie, żeSiegmann wykreował jeden z pierwszych prawdziwych czarnych charakterów i szkoda trochę, że obok innych gwiazd "Narodzin narodu" przeszedł trochę niezauważony.

Z jednej strony w "Narodzinach narodu" dostajemy treści, które nie podlegają dyskusji, a w mojej ocenie zasługują na ocenę najniższą z możliwych. Z drugiej jednak strony, mamy film przełomowy pod względem realizatorskim i technicznym, który na stałe zmienił kino przedwojenne, a także pośrednio współczesne. Pytanie tylko, co jest dla nas ważniejsze?
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Narodziny narodu" to kontrowersyjny film z 1915 roku. Przez wielu jest niesłychanie podziwiany, ale... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones