Nie chodzę zbyt często do kina, ale jak już się wybieram, to chcę miło spędzić czas i sprawić sobie odrobinę przyjemności. Zdecydowałam się na "Nine", bo występują tam moje ulubione aktorki:
Nie chodzę zbyt często do kina, ale jak już się wybieram, to chcę miło spędzić czas i sprawić sobie odrobinę przyjemności. Zdecydowałam się na "Nine", bo występują tam moje ulubione aktorki: Peneleope Cruz i Judi Dench, ponadto lubię musicale, choć akurat "Chicago" nie przypadło mi do gustu. Później pożałowałam swojego wyboru. Nie znoszę filmów ani książek, który stylizują się na głębokie i filozoficzne, choć w gruncie rzeczy ich przekaz jest niemal zerowy. Do takich dzieł należy właśnie "Nine" reżyserowany przez Roba Marshalla.
Guido Contini (Daniel Day-Lewis) to reżyser i scenarzysta, twórca wielu filmów, które spotkały się z entuzjazmem publiczności. Aktualnie ma w planach nakręcenie filmu "Italia". Cierpi jednak na niemoc twórczą. Nie potrafi się odnaleźć w świecie, pali jednego papierosa za drugim i w dodatku musi sobie poradzić z kobietami, których w jego życiu wcale nie brakuje. Luisa Contini (Marion Cotillard) to jego wierna żona, zawsze trwająca dzielnie przy jego boku - czuła, troskliwa, kobieca. Carla Albanese (Penelope Cruz) jest typową femme fatale - warta grzechu, namiętna, drapieżna, gotowa zrobić wszystko dla swojego kochanka. Claudia (Nicole Kidman) to jego muza, świetna aktorka, która w dużej mierze przyczyniła się do sukcesu jego filmów. Liliane la Fleur (Judi Dench) jest starszą kobietą, lojalną przyjaciółką Guido, projektującą kostiumy do jego obrazów. Stephanie (Kate Hudson)- redaktorka "Vouge'a", szaleje za Continim. Jest jeszcze matka Guida (Sophia Loren)- jego podpora i Saraghina (Fergie)- kobieta lekkich obyczajów, która obudziła w nim mężczyznę.
Niewątpliwie największym atutem "Nine" jest doborowa obsada - zgromadzenie tylu znamienitych gwiazd to nie lada wyczyn. I na tym zalety się kończą. Nawet najgenialniejsi aktorzy nie uratują marnego scenariusza. Ukazana historia to nic innego jak przedstawienie życia faceta w kryzysie wieku średniego, mającego mnóstwo problemów egzystencjalnych i ukrywającego swoje smutki w dymie papierosowym. Daniel Day-Lewis cały czas wpatrywał się martwym wzrokiem w jeden punkt, teatralnie wzdychał i tułał się od jednej kobiety do drugiej. Myślę, że niejeden mężczyzna zazdrościł Lewisowi - tyle wspaniałych kobiet u jego boku, jedna piękniejsza od drugiej, choć sam Lewis niczym specjalnie się nie wyróżnia. Penelope Cruz o wiele bardziej podobała mi się w swoich poprzednich filmach- chociażby w "Volver". Tutaj popisała się jedynie erotycznym tańcem w skąpym kostiumie, którego nie powstydziłaby się żadna tancerka go-go. Judi Dench miała więcej do zaprezentowania w musicalu "Pani Henderson" - tu jedynie zaskoczyła nową fryzurą. Przeraziłam się, gdy na ekranie zobaczyłam Sophię Loren - przecież była tak piękną kobietą, a teraz wygląda jak chodząca antyreklama operacji plastycznych. Przykra sprawa - tak źle się zestarzeć. Kate Hudson zagrała w zasadzie mały epizod, podobnie jak Fergie. Najbardziej spodobała mi się Marion Cotillard w roli cichej, sponiewieranej żony. Choć to musical, muzyka wcale nie powala na kolana, w przeciwieństwie do np. "Moulin Rouge". Żaden z utworów nie może pretendować do tytułu arcydzieła, najlepiej chyba wypadła Judi Dench i jej "Folies Bergères".
Reżyser niewątpliwie chciał nakręcić dzieło wybitne, ale niestety mu to nie wyszło. Aktorzy snują się po ekranie i przeżywają twórcze męki. Przez cały seans siedziałam jak na szpilkach i modliłam się o koniec. Miałam wrażenie, że męczą się wszyscy- ja, widownia i aktorzy. Gdy w końcu na sali zapaliły się światła, jedna z osób przywitała to głośnym okrzykiem: "Jest! To już koniec!", a ja doszłam do wniosku, że zakończenia nie zawsze bywają smutne. Zacna sprawa - próba stworzenia arcydzieła, jednak twórcy powinni się zastosować w myśl znanego przysłowia: jeśli nie potrafisz, to nie pchaj się na afisz. I wszyscy byliby szczęśliwi.