Recenzja filmu

Outsiderka (2016)
Ana Lily Amirpour
Suki Waterhouse
Jason Momoa

Dziwny sort

Ten film jest na tyle "trippy" w formie i narracji, że nawet nie jest jednym z tych, które albo ktoś kocha, albo nienawidzi. Tutaj może być pełen wachlarz opinii i na dobrą sprawę każda z nich
Gorąc, pustynia rodem z serii Fallout, brud, krew i brutalny klimat wszechogarniającej beznadziei. Tego jesteśmy pewni po piętnastu minutach oglądania. Aż musiałem sprawdzić, czy aby Rob Zombie tego nie kręcił. "Mad Max" to Disneyland w porównaniu do świata w The Bad Batch. Po seansie miałem wrażenie, jakbym obejrzał kilka różnych filmów naraz. Jakąś chorą, paskudniejszą wizję świata z "Księgi ocalenia" z przerwami na jeden z tych onirycznych szaleństw  pokroju Wkraczając w pustkę, przeplatając trochę Tarantino i paroma zwiastunami do Neon Demon. Pomimo usilnych starań, jest to najlepszy obraz, jaki jestem w stanie sobie wykreować. Jedyne co zostaje po seansie to pytanie, co ja tak właściwie obejrzałem i czy w ogóle mi się to podobało.

To trochę tak, jakby produkcja gdzieś tam wstrzeliła się pomiędzy byciem totalnie estetycznym przeżyciem, a strukturalnie stabilnym filmem. I to nie jest dobre miejsce, w którym film powinien być. W każdym razie ten. Właściwie nic tu nie trzyma się kupy, czasami działa to na korzyść obrazu, innym razem kompletnie nie pasuje. Pełno tu sprzeczności. Już pierwsza scena z udziałem słynnego kawałka "All That She Wants" jest dla mnie niepokojącym majstersztykiem. Uwielbiam kiedy kompletnie niepasująca muzyka do sceny pasuje idealnie. Jeśli słyszeliście Enye w "Dziewczynie z tatuażem", to wiecie o czym mówię. Później mamy scenę, kiedy Jasona Momoa w pełnym swym skupieniu a zarazem całej swej męskości maluje portret swojej córki. Który jest cholernie dobry. Jego wyraz na twarzy, niczym mistrza renesansu zabierający się do namalowania swojego opus magnum – po prostu mnie urzekł. To też po części narzuca tempo dla dalszych scen. Po prostu jesteśmy ciekawi, czym interesującym nas uraczą dalej. Czasami produkcja spełnia nasze oczekiwania, niekiedy znów wręcz przeciwnie. Ten film to nieustanne zmaganie się dobrych pomysłów ze złymi. Raz oglądamy scenę, która jest estetycznym arcydziełem, tylko po to aby przejść do nudnie napisanego i słabo wykonanego dialogu.

Pomimo wielu powyższych porównań, najwięcej skojarzeń mam chyba z "Motel Mist". Ten film w podobny sposób wykorzystuje piękną estetykę do najdziwniejszych z możliwych scen. Dochodzimy do takiego momentu, kiedy cała dotychczas zebrana wiedza o kinematografii leci za okno, gdyż ciężko czasami stwierdzić czy to, czego przed chwilą doświadczyliśmy było najlepszą, czy też najgorszą rzeczą, jaką widzieliśmy w życiu. Jest w recenzowanym tytule coś brutalnego, surowego, przyciągającego uwagę. Musi być, nie mamy w końcu komu kibicować. Po trzydziestu minutach seansu dalej nie mam pojęcia kto jest protagonistą. Wydaje się, jakby każdy walczył o swoje w tym popapranym świecie. Jest oczywiście dwóch potencjalnych kandydatów na to stanowisko, ciężko jednak zdecydować się na kogokolwiek. Teoretycznie kibicujemy głównej dziewczynie i zasadniczo mamy ku temu powody. Jedyne co o niej wiemy to jak brutalnie została potraktowana wcześnie. I jako że był to cholernie niepokojący obraz, podświadomie stajemy po jej stronie. I na tym się kończy nasza wiedza o tej bohaterce.

Można by powiedzieć, że to typowe kino nastroju, ale nawet te filmy mają jakiś konkretniejszy szkielet. Tutaj oglądamy wydarzenia trochę tak, jak wujek Lynch przykazał, nie zadając zbędnych pytań. Czasami jednak są momenty, że łatwo stracić zainteresowanie na chwilę, tylko po to, aby znowu je odzyskać, przy kolejnej estetycznej uczcie. Obraz co prawda rzuca nam jakieś okruchy tego, o co tam mniej więcej chodzi, ale nie wydaje mi się, żeby to było w jego interesie, abyśmy słuchali.

Ten film jest na tyle "trippy" w formie i narracji, że nawet nie jest jednym z tych, które albo ktoś kocha, albo nienawidzi. Tutaj może być pełen wachlarz opinii i na dobrą sprawę każda z nich będzie poprawna. To kompletny pastisz wszystkiego. Praktycznie nie mamy bohaterów, fabuły zasadniczo też, o dialogach możecie zapomnieć, zostaje więc klimat i forma. Monolog Keanu Reevesa mówiący o tym, gdzie spływa kał jest zarówno najlepszą jak i najgorszą rzeczą jaką widziałem ostatnio. Chyba najlepiej podsumowuje ten film. Najchętniej nie oceniłbym go w ogóle, ponieważ nie wiem jak. Ogólnie pozytywnie, ale czy był to czas stracony – być może, czy warty polecenia – nie mam pojęcia. Chyba tak wygląda Burning Man w oczach amerykańskich matek wzmagających się przed puszczeniem swoich pociech na festiwal. 
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ana Lily Amirpour nie opowiada bajek dla grzecznych dzieci. Podczas gdy w debiutanckim "O dziewczynie,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones