Recenzja filmu

Saga o dżudo 2 (1945)
Akira Kurosawa
Susumu Fujita
Ryûnosuke Tsukigata

Przeplatanka

Sequel filmu z 1943 roku to dzieło niesamowicie nierówne, może nie pod względem rozwoju akcji, ale w konstrukcji znaczeniowej. To miał być obraz o judo, czyli sporcie, lecz żeby w ogóle mógł
Sequel filmu z 1943 roku to dzieło niesamowicie nierówne, może nie pod względem rozwoju akcji, ale w konstrukcji znaczeniowej. To miał być obraz o judo, czyli sporcie, lecz żeby w ogóle mógł powstać, wytwórnia narzuciła Kurosawie wplecenie wątków propagandowych. I tak na samym początku mamy obraz przemocy: amerykański marynarz bije japońskiego rikszarza i poniża, nazywając go "żółtkiem". Wtedy nadchodzi Sanshiro i ze spokojem posyła wroga narodu do wody. Początek zniechęca. Dalej mamy materiał wtórny, czyli szczątki pierwotnego rysu filmu - opowieść o sztukach walki. Pytanie, po co kręcić bliźniaczo podobny do debiutu film? Ano żeby dać upust propagandzie w obliczu zbliżającej się klęski. Sceny walki boksera z USA (bo skąd by innego) z mistrzem karate, ujęcia na władcze, pijane i rechoczące twarze białych imperialistów z Zachodu, upokorzenie honoru starodawnych japońskich sztuk walki. Sanshiro wychodzi z tego miejsca kaźni, zamykając wielkie drzwi z flagami Ameryki, z opuszczoną głową i chęcią zemsty. A tu niespodzianka i znikąd pojawia się wątek walki między tradycyjnymi czystymi sztukami a stylami pełnymi złości i nacechowanych brakiem jakichkolwiek zasad moralnych. Sanshiro staje naprzeciw dwóch braci Higaki. Potem znikają oni całkowicie ze scenariusza i bohater łamie zasady szkoły, by zmyć hańbę Japonii i staje w szranki z pięściarzem z USA. Wynik? Sami zgadnijcie. Zaraz potem ma miejsce porachunek z Higaki. Mój opis nie oddaje w pełni bałaganu fabuły. Wpleciono w ten rozgardiasz jeszcze dziwne scenki, często tak absurdalnie połączone z resztą akcji, że aż wywołujące konsternacje. Tragiczny montaż na łapu-capu pogłębia chaos. "Zoku Sugata Sanshiro" to przeplatanka myślowa, bez sprecyzowanego celu, miotająca na różne strony dziwnymi podtekstami. "Japonia, Japonii, japoński, honor, tradycja" - to najczęściej wplatane w usta postaci słowa, zdaje się, siłą wbijające w umysł widza cel filmu, niepozwalające na na chwilę zapomnieć o wojnie. Sam motyw buntu Sugaty ma uświadomić odbiorcy, że aby odnieść ostateczne zwycięstwo nad wrogiem, należy kroczyć drogą wszelkich wyrzeczeń i walczyć wbrew samemu sobie. Zastanawiał mnie ukryty fakt - dlaczego marynarze amerykańscy z końca XIX wieku mają mundury jak flota USA z czasów właśnie toczonej wojny? Lisi chwyt, chytre oddziaływanie na podświadomość ówczesnego widza. Ale Kurosawa nie byłby Kurosawą, gdyby i w tym obrazie nie zrobił czegoś pięknego, będącego krokiem na przód w rozwoju zmysłu filmowego. Przede wszystkim, wielki reżyser nie zraził się ingerencją w dzieło speców od propagandy, mimo iż ta zachwiała całkowicie harmonią filmu. Sekwencje walk mistrz pokazał z niesamowitym zacięciem humorystycznym, zwłaszcza w postaci tłumacza ambasady USA. Zestawia razem klasyczne sceny ideowe z bufonadą, idiotyzmem gestów i wypowiedzi, przechodząc niemal do burleski czy nawet otwartej farsy. Takie wykpiwanie wydumanych cenzorów świadczy dziś o wielkości Kurosawy, jest desperacką próbą ratunku dzieła. Kolejnym atutem "Sagi o dżudo 2" jest niewątpliwie finał i cała sekwencja walki w ośnieżonych górach. Magnetyczna, wstrząsa jakąś niepojętą atmosferą walki dobra z demonicznym złem z czeluści piekieł ludzkiej duszy. Poza tym Artyzm przez duże A. Klimat jest niesamowity, a fenomenu końcowej części filmu dopełnia zakończenie w szałasie, gdzie Genzaburo próbuje zabić w śnie Sugatę, lecz widząc jego uśmiech, cofa ostrze. To pierwsze w karierze oblicze Kurosawy humanisty. Psychologicznie finał to wyżyny napięcia, solidna rozprawa nad istotą zła i nienawiści a także przebaczenia. Szkoda, że tak krótko mieliśmy do czynienia z czymś zbliżonym do arcydzieła. Niezamierzonym sojusznikiem reżysera jest moim zdaniem... słaba warstwa techniczna, niesamowita sztampowość i sztywność konwencji filmowej. Ciągłe trzaski, szumy, zagłuszenia, plamy na ekranie, stara taśma - świadectwo kreślące atmosferę tamtych dni, roku 1945, zniszczenia kraju. Dostrzegłem w tym relikt czasu, ulotną podróż w przeszłość. Za sprawą nachalnej ideowości i pozerstwa gry aktorskiej odkryłem w obrazie pokłady typowo japońskie, aż do szpiku kości stylowe dla tamtejszego kina lat 20'-40'. Dziś napuszone walki i okrzyki bojowe śmieszą, kiedyś oglądane były z powagą na twarzach, więc klimat "Zoku..." i jego beznadziejna warstwa techniczna tworzą największe atuty filmu. Samo to rozgraniczenie ideowe, pokazanie potęgi Japonii zestawione ze słabym sprzętem stanowi świadectwo historyczne, demaskuje pranie mózgu fundowane przez propagandę. Zastanawia mnie też postać chorego umysłowo Genzaburo, dzikusa pełnego agresji, który jednak odnosi zwycięstwo nad sobą i nie zdobywa się na zgładzenie szlachetnego Sanshiro. Kurosawa chyba gra nutą optymizmu, w całej tej plątaninie czerni i fanatyzmu, zła i oblicza zbliżającej się klęski, dopatruje się jasnej strony natury człowieka, natury, którą zawsze można uczynić dobrą. Dla fanatyków bardzo starego kina japońskiego, bo w gruncie rzeczy to film dość słaby.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones