Jako osoba dość młoda, moment początków mojego zainteresowania kinem pokrywa się z punktem kulminacyjnym, w którym seria o Bondzie osiągnęła swoje pstrokate, pełne niewidzialnych samochodów dno.
Jako osoba dość młoda, moment początków mojego zainteresowania kinem pokrywa się z punktem kulminacyjnym, w którym seria o Bondzie osiągnęła swoje pstrokate, pełne niewidzialnych samochodów dno. Na szczęście odczekałem parę lat i pojawił się nowy 007 z nowym aktorem, któremu nikt nie dawał szans, z nowymi pomysłami, a Martin Campbell starł się z klasykiem wśród historii Fleminga. Wczoraj o magicznej godzinie 0:07 rozpoczął się seans kolejnego Bonda, z którym wiązałem spore nadzieje.
Nie ma co ukrywać – jest świetny. Sam Mendes podszedł do tematu jeszcze spokojniej niż Campbell w "Casino Royale". Czy to oznacza mniej akcji? W żadnym wypadku. Ta jest bardziej stonowana i chociaż nie brakuje robiących wrażenie pościgów, to całość bardziej przypomina skalpel, aniżeli młot. Film trzyma w napięciu za pomocą subtelniejszych scen tj. jak zabawa w strącanie szklanki. Poza tym, James jakiego poznajemy w tym filmie to nie ten sam Bond, który walczył najpierw z ZSRR, potem z terroryzmem i korporacjami dobierającymi się do złóż wody pitnej. Tym razem nie ratuje świata, a akcja skupia się ściśle wokół Wielkiej Brytanii i MI6, a także przeszłości 007. W "Skyfall" podjęto jeden z klasycznych tematów znanych sztuce. Kwestia przemijania, starzenia się, odchodzenia w cień i zostawiania miejsca młodszym pokoleniom to motor napędowy nowej fabuły. Najcięższym przeciwnikiem Bonda w nowym Bondzie okazuje się sam Bond.
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony grą aktorską w "Skyfall". Prawie każdy z aktorów stworzył świetne postacie, jednak to co pokazała trójka z nich przeszło moje oczekiwania. Craig znany jest z kreacji, które są niezwykle podobne do siebie (pewnie dlatego po dziś dzień czuję, że Blomkvist w jego wykonaniu miał sporo z 007, i nie chodzi mi tylko o buźkę), jednak Bond jakiego pokazał w dwóch poprzednich filmach pozostaje w cieniu popisowi z najnowszej części. Przesadna pewność siebie, tupet, a nie raz nawet bezczelność kontrastuje z bezradnością wobec biegu wydarzeń. Świetnie spisał się Ben Whishaw jako nowy Q. Jest dużo bardziej przekonujący jako nerd, młody geniusz informatyki niż podstarzały fan elektroniki i wybuchających długopisów. Ostatnią i zdecydowanie najlepszą postacią jest nemezis Bonda, w którego wcielił się Javier Bardem. Jego sposób mówienia, styl bycia, maniera okraszone tubalnym głosem od początku hipnotyzują, a jednocześnie powodują ciarki. Cała ekipa aktorska gra na wysokim poziomie, a akcent angielski wylewa się z ekranu litrami (szczególnie dystyngowane przekleństwo "bloody"), powodując, iż "Skyfall" wydaje się filmem właśnie z angielską klasą i opanowaniem.
Dialogi wypadają naprawdę rewelacyjnie. Są pełne bystrych uwag i ciętych ripost. Dyktują tempo i chociaż bohaterowie czasem mówią o rzeczach prostych, nie robią tego w sposób prostacki. Do tego pojawia się stonowany humor, który nie raz wywoływał śmiech na sali. Za serce chwytają żartobliwe odniesienia do wcześniejszych filmów. W wielu miejscach twórcy puszczają do nas oko, sprawdzając naszą wiedzę z uniwersum 007.
Na dużą pochwałę zasługuje muzyka. I nie mam tu na myśli piosenki Adele, która moim zdaniem jest najsłabszym punktem tego filmu. Jednak Thomas Newman popisał się – uchwycił znane motywy z filmów z 007, skąpał odrobinę w muzyce elektronicznej o szpiegowskim zacięciu, a tam gdzie potrzeba użył np. orientalnych rytmów. Wzbogaca każdą scenę, w której się pojawia i powoduje chęć zadania sobie pytania – dlaczego skradanie się Bonda jest tak ciekawe?
Mendes wykorzystuje w świetny sposób oświetlenie. Niektóre kadry intrygują wręcz tym, jak światło gra i buduje klimat. Szkoda tylko, że komputerowe efekty specjalne nie trzymają poziomu i zdradzają, że ktoś nie poświęcił im wystarczająco dużo uwagi.
Sam Mendes proponuje nowego Bonda na nowy sposób. "Skyfall" jest niepodobny do poprzednich filmów, nawet tych z Craigiem. Jednak sposób w jaki opowiedział tę historię i poprowadził akcję – hipnotyzuje. Wszystko jest tam gdzie powinno i mogę przeżyć w ostateczności to piwo, które James popija. Ten film nie jest arcydziełem, przełomem, czymś wiekopomnym, ale opuszczając salę nie mogłem pozbyć się uczucia, że był to "bloody good movie".