Recenzja filmu

Sound of Freedom. Dźwięk wolności (2023)
Alejandro Monteverde
Jim Caviezel
Mira Sorvino

Jądro ciemności

Mamy do czynienia z rasowym thrillerem o facecie, który, niczym niegdyś nieodżałowany George C. Scott w "Dwóch światach", idzie pod przykrywką do samej otchłani, do świata równoległego, gdzie
Jądro ciemności
Czy tego chcesz, czy nie, linia frontu kulturowej wojny biegnie przez samiutki środek twojego domu. Bombardowanie niskimi oceanami filmu, którego się nie oglądało, tudzież zdejmowanie go z afisza pod naciskiem lokalnej polityki to tylko czubek góry lodowej, tanie sztuczki, niemalże dziecinada. Co powiecie na wyłączanie klimatyzacji na salach albo fałszywe alarmy pożarowe, żeby wykurzyć widzów z kina? Takie socjotechniki stosować miały amerykańskie korporacje o lewicowych sympatiach, oczywiście podobno powiązane z przeżartymi, działającymi zza kulis, zdemoralizowanymi elitami.



Plotki o tych rzekomych działaniach, podobnie jak o nieprawdziwym blokowaniu dystrybucji filmu (z czego uczyniono marketingowe hasło) doprowadziły do tego, że niepozorne "Sound of Freedom" napuchło do rozmiaru letniego blockbustera. I bardzo dobrze, że tak się stało, bo jest to koronny dowód na to, że Hollywood jeszcze nie potrafi laboratoryjnie wyprodukować pewnego hitu, że pompowanie fortuny na reklamy nie gwarantuje miejsca na szczycie box-office'u. W tym świetle film Alejandro Monteverdego jawi się niemalże jako dzieło buntownicze i grające na nosie decydentom, tym branżowym kolosom na glinianych nogach. Przecież komercyjny sukces "Sound of Freedom" wynika praktycznie wyłącznie ze sprawnie działającej poczty pantoflowej, tej samej, która kolportowała również powyższe bzdury o spisku kiniarzy.

Bzdur jest więcej, i to po obu stronach owego sporu, które zgadzają się przynajmniej co do jednego: handel dziećmi to problem wspólny i globalny, niezależnie od politycznych inklinacji, a jego skala jest zatrważająca. Pytanie tylko, czy faktycznie najlepszym dostępnym rozwiązaniem jest wykopywanie drzwi i niemalże samobójcze akcje wyzwoleńcze, do jakich posuwa się główny bohater Tim Ballard (Jim Caviezel). To postać autentyczna, były agent rządowy, potem samozwańczy łowca pedofili. Ale licentia poetica – zwłaszcza w kinie gatunkowym – pozwala, niemalże nakazuje, żeby cel uświęcał środki. Mamy bowiem do czynienia z rasowym thrillerem o facecie, który, niczym niegdyś nieodżałowany George C. Scott w "Dwóch światach", idzie pod przykrywką do samej otchłani, do świata równoległego, gdzie mają miejsce najokrutniejsze zbrodnie popełniane na bezbronnych.



Dla dramatycznego efektu Monteverde ucieka się do zbędnych przerysowań. Działa to na niekorzyść filmu, który doskonale (może nawet lepiej) poradziłby sobie bez tej wątpliwej ornamentacji fabularnej i stylistycznej. Pedofil aresztowany przez służby na początku filmu wygląda jak z komiksowej karykatury, dzieci porywane są tutaj prosto z ulicy (nawet założona przez prawdziwego Ballarda organizacja prostowała, że zwykle wygląda to zupełnie inaczej), a tuż przed finałem bohater ucieka się do rozwiązań ostatecznych, tylko po to, aby dać namiastkę katharsis publice czekającej, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Ale może było to niejako konieczne dla filmu sygnałowego, jakim, chcąc nie chcąc, staje się "Sound of Freedom". I niestety jego ostentacyjna misyjność zazwyczaj przysłania czysto filmowe atuty.

Nie bez znaczenia dla odbioru filmu pozostaje jego jawnie konserwatywna wymowa; wszystkie dzieci są tu wyłącznie boże, mówi się o siłach ciemności, mamy nawróconego grzesznika i światłość pokonującą mrok. Podobnie istotna jest irytująca patetyczność tonu Monteverdego – od górnolotnego komentarza muzycznego do zbliżenia na spływającą po policzku Ballarda łzę. To tanie chwyty, ale skuteczne, spójne z założonym celem i skrojone pod lwią część docelowej publiki. Mimo starań i tłumaczeń niemożliwa jest ucieczka od kontekstu otaczającego film, który dawno już umorusano spiskowymi teoriami. Tyle że, choć "Sound of Freedom" przylepiono cokolwiek niepochlebną łatkę "QAnon Approved", nie ma tutaj ani słowa o satanistach wyłapujących dzieci dla adrenochromu, które to całkiem niedawno przytaczał i Ballard, i Jim Caviezel. Niewykluczone, że to instynkt samozachowawczy albo że Monteverde dostał rykoszetem. Ale słowo się rzekło i trudno będzie tę śnieżną kulę zatrzymać. A szkoda, żeby ta bądź co bądź solidny thriller został pogrzebany pod stertami wyssanych z palca uprzedzeń i wyrobionych z góry sądów.

Choć prędzej spodziewać się można, że "Sound of Freedom" zostanie wyniesione na ołtarze, jako święty oręż w wojnie, która przybiera absurdalne formy. Rozmowy o sztuce zastępuje tu bowiem polityka. Czego świadectwem jest również niniejsza recenzja. 
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones