Recenzja filmu

Wiedźma (2018)
Hoon-jeong Park
Da-mi Kim
Min-soo Jo

Idolka nie z tej ziemi

Czasami "Wiedźma" przypomina (niezamierzony?) pastisz zarówno kina superbohaterskiego, jak i azjatyckich odwetowców. Innym razem stroszy się od bardzo długich i superdeklaratywnych dialogów, tak
Obskurny szpital, tajne eksperymenty i dziewczynka cudem ocalona z maskary. No halko, Pani "Wiedźmo", czy my się aby skądś nie znamy? Koreański oddział Warner Brosa postanowił pójść za ciosem i po kasowym sukcesie szpiegowskiej "Gry cieni" wystartował z kinowym serialem, którego pierwsza część, w bardzo ograniczonej dystrybucji, trafiła właśnie do Polski. A jest to przypadek o tyle ciekawy, że – jeśli dobrze zrozumiałem intencje twórców – film ma pożenić lokalną tradycję z tym, co atrakcyjne i rozpoznawalne globalnie. Za sterami posadzono więc Parka Hoon-jeonga – współscenarzystę ultrakrwawego revenge movie "Ujrzałem diabła" – i wydano dyspozycję: "Uszyj nam koreańskich X-Menów, ale w wersji gore". 


Efekt jest cokolwiek dziwaczny. Czasami "Wiedźma" przypomina (niezamierzony?) pastisz zarówno kina superbohaterskiego, jak i azjatyckich odwetowców. Innym razem stroszy się od bardzo długich i superdeklaratywnych dialogów, tak jakby jej prawdziwym żywiołem była opera mydlana. Czy to właśnie ten słynny koreańskich eklektyzm, w którym rozkochał się cały świat? W moim odczuciu raczej średnia reżyseria i zwyczajny brak konsekwencji. Jeśli film miał nas skłaniać do skupionego czytania między wierszami, to po kiego czorta już krótka czołówka – złożona ze średniowiecznych wizerunków czarownic oraz fotografii dzieci poddawanych eksperymentom w nazistowskich obozach koncentracyjnych – odsłania właściwie całe clou scenariusza? Po bliżej niezidentyfikowanej masakrze w szpitalnym laboratorium 9-letnia Ya-yoon ucieka przez góry i lasy przed figurkami zła w czarnych płaszczach i czarnych limuzynach. Tak trafia na farmę państwa Goo, którzy przygarniają ją jak własną córkę. Po dziesięciu latach dziewczyna prowadzi życie typowej licealistki, z dzieciństwa nie pamiętając praktycznie nic. Ale za maską zwyczajności kryje się taktyka samoograniczania – ponadprzeciętny intelekt oraz szereg nadnaturalnych zdolności, których Ya-yoon, jeśli chce spokoju, musi się wystrzegać. Dopiero udział w koreańskiej wersji "Idola", za namową najlepszej przyjaciółki i w celu podreperowania kulejącego domowego budżetu, ściąga na nią uwagę Tajnej Organizacji. I tak rozpoczyna się pościg, którego stawką jest zachowanie przeciętności. 


Tyle że "przeciętność", "typowość" i "zwyczajność" działają w "Wiedźmie" na zasadzie zmyłki podbijającej efekt zaskoczenia. Czy sensownie – trudno powiedzieć. Na pewno dzięki fabularnym przewrotkom druga część filmu zyskuje na nonszalancji i zwyczajnie lepiej się ją ogląda. To tutaj, razem ze ścianą i sufitem, wjeżdżają słynne koreańskie "krwawe orgie" – rozwałka tak soczysta i dosłowna, że aż imponująca swoim wizualnym brakiem subtelności. Dotrwanie do tego momentu wymaga jednak cierpliwości, bo pierwsza połowa raczej marnie na nią przygotowuje, nurzając się w pozbawionych odniesień do fabuły liniach dialogowych oraz ckliwej manierze aktorskiej. Reżyser wyraźnie gubi rytm, rozciągając niektóre sceny tak, jakby były z niezniszczalnej gumy i mogły się wydłużać bez szkody dla całości. Tym samym spora część ponaddwugodzinnego filmu wygląda jak ekspozycja do czegoś dużo większego – co ma oczywiście jakieś tam uzasadnienie, skoro to zaledwie pierwszy odcinek dłuższej serii. Jako autonomiczny kawałek "Wiedźma" wypada jednak na moje oko zbyt chaotycznie i to nawet w odniesieniu do standardów, którymi się wyraźnie inspiruje, czyli zachodnich franczyz superbohaterskich. W żadnym hollywoodzkim tasiemcu nie spotkałem takiego poziomu deklaratywności. Każdy "złowieszczy plan" filmowych villainów musi zostać wyłożony kawa na ławę w długich i naszpikowanych szczegółami monologach. Biorąc pod uwagę niebywałą prostotę fabularną "Wiedźmy", jest to jak wykład z teorii kopania rowów zapodany w trakcie expose premiera. Trochę to śmieszne, trochę dziwaczne, ale w sumie zupełnie bez sensu. 


Na szczęście podniosła tonacja puszcza w końcu szwy na rzecz otwartego szaleństwa. Tam, gdzie spiętrzenie absurdów – nie tylko choreograficznych, ale też naukowych czy psychologicznych – osiąga swoje apogeum, "Wiedźma" daje się przeżywać jako twór kampowy, tak zwany "dobry zły film". Wampirze emo-grzywki rodem ze "Zmierzchu" plus inżyniera genetyczna i tajne programy badawcze? Proszę bardzo. Rozwałka uzbrojonego po zęby oddziału szturmowców za pomocą krótkiego noża myśliwskiego? Obecna! Jeśli w spokoju przeczekamy część – nazwijmy ją tak – obyczajową, "Wiedźma" nagrodzi nas chwilą przyjemności. Pytanie tylko, czy komukolwiek będzie się chciało czekać. I czy jeden centymetr rozkoszy wart jest kilometrów kwadratowych przeciętności. 
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones