Ten bardzo długi film (160 minut!) o bardzo długim tytule – naprawdę mnie wciągnął. Rozkręcał się powoli: narracja z offu, sielankowe sceny z życia rodzinnego Jesse'ego Jamesa, wreszcie
Ten bardzo długi film (160 minut!) o bardzo długim tytule – naprawdę mnie wciągnął. Rozkręcał się powoli: narracja z offu, sielankowe sceny z życia rodzinnego Jesse'ego Jamesa, wreszcie przygotowywanie napadu na pociąg. Historie o rzezimieszkach i napadach na banki nigdy mnie jakoś specjalnie nie kręciły, ale gdy na ekranie pojawia się Casey Affleck (wschodząca gwiazda światowego kina, młodszy brat tego drugiego Afflecka, który kiedyś był pierwszym) z tym swoim niewyraźnym uśmieszkiem i sposobem mówienia, z którego niełatwo cokolwiek zrozumieć – tak, wtedy zaczyna się prawdziwy film.
Casey Affleck pokazał, na co go stać już w "Gdzie jesteś, Amando" Bena Afflecka, gdzie zagrał prywatnego detektywa, który poświęca wszystko, aby odnaleźć zaginioną dziewczynkę z sąsiedztwa, a jedna z jego ostatnich ról w brutalnym "Morderca we mnie" Michaela Winterbottoma jasno pokazuje, że młodszy Affleck może się stać aktorem pierwszej wody (o ile nie poprzestanie na rolach psychopatycznych morderców, do których – ze swoją kamienną twarzą dziecka - ma rzeczywiście idealne warunki). W "Zabójstwie..." gra Roberta Forda – nie bez kozery nazwanego w tytule "tchórzliwym", ponieważ tym mianem okrzyknęli Forda właśnie jemu współcześni. Andrew Dominik nie pozwala nam jednak na jednoznaczną ocenę żadnego z bohaterów. Widz jest zmuszony przez cały ponad dwugodzinny film zadawać sobie raz po raz pytanie, czy Robert Ford był rzeczywiście tchórzem? Czy możemy go ocenić równie bezkompromisowo jak uczynili to ludzie jego czasów, którzy bandytę Jesse'ego Jamesa kochali bo "odbierał bogatym", a jego zabójcę nazwali zdrajcą?
Jesse James świetnie zagrany przez Brada Pitta ma wiele twarzy. To dobry ojciec i mąż, który zapewnia byt swojej rodzinie (co z tego że "trochę" nielegalnie), ale również bezwzględny przywódca dla członków swojej bandy, zwerbowanych spośród prostych, farmerskich synów. Nieprzewidywalny, gotowy zabić każdego, na kogo padnie chociaż cień podejrzenia o zdradę, chwiejny emocjonalnie – w jednej chwili robi sobie z kogoś okrutne żarty, a zaraz potem płacze z sobie tylko znanych powodów. Jesse James jest przytłoczony ciężarem władzy, która daje mu przewagę nad innymi, ale zmusza jednocześnie do ciągłego oglądania się za siebie. Brad Pitt gra tutaj każdym mięśniem, drgnięciem powieki, skrzywieniem ust, a strach jego podwładnych przed kapryśną naturą Jamesa, udziela się również widzowi.
Tuż za jego plecami Robert Ford – wykpiwany przez wszystkich dzieciak, który zawsze stoi trochę z boku z kamienną twarzą, z której niczego nie da się wyczytać, spragniony sławy i wielkich czynów, darzący swojego mentora zachłannym, niemal miłosnym uczuciem. Czy strzał w plecy Jesse Jamesa jest ze strony Forda odpłatą za doznane z jego strony upokorzenia, owocem strachu przed zdemaskowaniem swoich powiązań z policją, która od długiego już czasu ściga Jamesa, czy zwykłym pragnieniem przeżycia chwili sławy – tego się nie dowiemy. Robert Ford spodziewał się po swoim czynie zaszczytów i pochwał, sądził również, że rodziny ofiar Jamesa (który był przecież rewolwerowcem i raczej nie oszczędzał amunicji) będą mu wdzięczne za pomszczenie śmierci ich bliskich. Jednak nie zachowały się żadne wzmianki o próbach obrony Forda, a on sam umarł jako okryty wstydem tchórz. W drugim planie mamy również świetne role Sama Rockwella ("Moon") który gra brata Roberta Forda – Charlesa i Jeremy Rennera ("The Hurt Locker. W pułapce wojny") w roli Wooda Hite'a. Na mnie zrobił duże wrażenie Garret Dillahunt jako Ed Miller. Scena, w której Jesse James odwiedza Millera w jego chacie gdzieś na odludziu i po długiej rozmowie zaprasza go na mityczną "przejażdżkę" - na długo pozostaje w pamięci. Ten nierówny pojedynek między pewnym siebie, umiejętnie stosującym psychologiczne sztuczki Jesse Jamesem i przerażonym, nieporadnie broniącym się Millerem każe zadać sobie pytanie o mechanizmy dominacji i strachu rządzące międzyludzkimi stosunkami.
Andrew Dominik w "Zabójstwie..." świetnie zbudował rozwlekłe, pełne napięcia sceny, w których Jesse James bawi się kosztem swoich kompanów, którzy nigdy nie wiedzą czego się z jego strony spodziewać: przyjacielskiego klepnięcia w ramię czy strzału w plecy. Jesse James i Robert Ford są postaciami historycznymi i reżyser opierał się na niezbyt bogatych źródłach, takich jak kilka zachowanych zdjęć Jesse'ego Jamesa (w internecie można znaleźć bardzo ciekawe archiwalne zdjęcia, na których Jesse James leży już martwy, obłożony lodem i wystawiony na publiczny widok bo przecież każdy mieszkaniec dzikiego zachodu chciał zobaczyć jak wyglądał ten mityczny, uwielbiany przez wszystkich bohater), parę faktów, strzępki legendy otaczającej Jamesa i niechlubnej sławy ciągnącej się za Fordem. Na kanwie tych dość ubogich informacji Dominik utkał misterną opowieść oscylującą gdzieś między rekonstrukcją zdarzeń, a swobodną kreacją opartą na przypuszczeniach, i trzeba przyznać, że jest to kreacja mistrzowska.