Od zmierzchu do zmierzchu

Flying Wild Hog przygwoździli moje serce do "Evil West" potężnym, osinowym kołkiem. Od pierwszych minut zostałam kupiona przez koncept sprytnie przeplatający steampunkowe elementy "Bardzo
Kolejny wielki hit znad Wisły? Recenzja "Evil West"
Ostatnią oznaką życia ze strony studia Clover było wypuszczenie gry "God Hand". Tytuł zebrał średnie recenzje, ale gracze polubili jego absurdalne poczucie humoru i głównego bohatera o imieniu Gene. Jego postać w dość przykry sposób traci rękę, a w jej miejsce otrzymuje tzw. God Hand, kończynę zapewniającą niesamowitą siłę. I choć najnowsza produkcja Flying Wild Hog ma niewiele wspólnego z kultowym klasykiem Koniczynek, to jednak emocje towarzyszące mi podczas używania potężnej rękawicy śmiało mogę zestawić z radością sprzed kilkunastu lat, kiedy grałam w nawalankę od Shinji Mikamiego.



Instytut Rentiera jest dla Dzikiego Zachodu tym, czym Organizacja Hellsing dla współczesnej Anglii. Z tym drobnym wyjątkiem, że nie trzyma na smyczy najpotężniejszego wampira na świecie. Ma natomiast Jesse Rentiera, postawnego chłopa, który jest wiecznie poirytowany, a emocjonalnie rozpędza się do setki w mniej niż trzy sekundy. Wieczne użeranie się z dziećmi nocy działa mu na nerwy równie mocno, co niekończąca się presja ze strony ojca. Jego życie komplikuje się jeszcze bardziej, gdy zachodzi za skórę pewnej dziecięcej wampirzycy – Felicity D’Abano. Książki Anne Rice nauczyły nas, że przemienianie dzieci nigdy nie kończy się dobrze. Niestabilna małolata obiera sobie za główny cel zmiecenie z powierzchni ziemi całej organizacji, przez co Jesse musi ruszyć na najniebezpieczniejszą wyprawę w swoim życiu.



Flying Wild Hog przygwoździli moje serce do "Evil West" potężnym, osinowym kołkiem. Od pierwszych minut zostałam kupiona przez koncept sprytnie przeplatający steampunkowe elementy "Bardzo Dzikiego Zachodu", westernowy powiew "Red Dead Redemption 2" oraz najlepsze fragmenty z "The Order 1886". Polacy stworzyli spójny i wciągający świat wypełniony przeróżnego rodzaju maszkarami. Na naszej drodze staną nie tylko klasyczne wampiry, wilkołaki i przerośnięte nietoperze, ale i abominacje przywodzące na myśl najgorsze koszmary zrodzone w głowie samego Lovecrafta. Przy niektórych monstrach odniosłam wrażenie, że twórcy inspirowali się wierzeniami i folklorem rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. 



Jesse posługuje się na początku dość skromnym arsenałem. Jego dłonie, obleczone we wspomagane rękawice sieją spustoszenie na polu bitwy, a sam bohater, niczym wspomniany przeze mnie na wstępie Gene, czy też Steve Fox z "Tekkena" żongluje i karci wrogów w spektakularny sposób. Potężna piąchopiryna nie jest niestety remedium na wszystkie bolączki toczące Dziki Zachód i do samego końca gry motywowani będziemy do stosowania przeróżnych broni. Arsenał jest godny prawdziwego łowcy wampirów, a sprytne i sprawne przełączanie się między obrzynem, kuszą, dynamitem i innymi dostępnymi cudami będzie kluczem zwycięstwa. Brońki mają indywidualny czas przeładowywania, więc szybkie wypstrykanie się z asów nie należy do najrozsądniejszych posunięć. Twórcy nawet na najniższym poziomie trudności nie oszczędzają gracza i miotają w jego stronę coraz bardziej wymagających przeciwników.



Deweloperzy postawili też na możliwość rozwijania talentów powiązanych bezpośrednio z noszonymi rękawicami. Umiejętności jest sporo i nie zawsze nasz pierwszy wybór okaże się trafiony. Na szczęście, przed graczem postawiono mnóstwo stacji resetujących zdolności, dzięki czemu dostosowanie postaci pod konkretne potrzeby danej osoby jest mało problematyczne.



Na ekranie zawsze dzieje się dużo i pomimo tego, że powinniśmy bez przerwy mieć oczy dookoła głowy, nie w każdej sytuacji jest to możliwe. Przeciwnicy nie będą czekali grzecznie na swoją kolej i bez zawahania otoczą nas, by spuścić łomot kowbojowi. Starcia są na tyle intensywne, że w pewnym momencie wyłączyłam nawet adaptacyjne spusty w padzie od PS5. Trzeba oddać Hogom, że zapewnili naszym palcom nie lada gimnastykę. Wrogów będących poza polem widzenia zidentyfikujemy dzięki kolorowym strzałkom, które w tym krytycznym momencie przed samym uderzeniem przybiorą kolor czerwony. Trzeba bacznie obserwować każdy kącik ekranu, żeby nie skończyć jak w starciu z Aniołami z "Doctora Who" – mrugniesz i zginiesz. Nasze oczy cieszą też fantastyczne finiszery. Często przy tego typu produkcjach można odnieść wrażenie powtarzalności, jednak duża liczba dostępnych przeciwników zapewnia różnorodność doznanych wrażeń.



Nie będę ukrywać, że wielką ulgę przyniósł mi fakt, iż "Evil West" jest dość zamkniętym tytułem. Po zalewie otwartych światów, z zaintrygowaniem dałam się prowadzić grze za rękę. Korytarzowe zwiedzanie kanionów, zatęchłych bagien, pól naftowych i innych charakterystycznych miejscówek ewidentnie było tym, czego brakowało mi ostatnio w przechodzonych tytułach. Od czasu do czasu czeka nas prosta zagadka środowiskowa polegająca chociażby na przesunięciu wagonika lub uruchomieniu generatora. Żadna czynność nie jest zbyt skomplikowana, więc nie wybija to z głównego celu, jakim jest brutalna rozwałka.



Możliwości eksploracji jest tu niewiele i ogranicza się ona do prostego lizania ścian w poszukiwaniu strzępków informacji o świecie oraz skrzyń z dodatkowymi umiejętnościami oraz mieszkami złota. Jedynym zarzutem jest to, że gdy za bardzo się rozpędziłam, gra nie pozwalała mi cofnąć się za zakręt, by pobuszować w zaroślach, które ominęłam. Na szczęście jest tu nie tylko tryb nowej gry plus, ale i standardowe rozgrywanie pojedynczych misji, by wyczyścić je ze znajdziek. A tych warto szukać, bo od nich zależy moc młodego Rentiera.



"Evil West" pochłonęłam na dosłownie trzy całkiem długie posiedzenia. Do samego końca byłam pod niesamowitym wrażeniem dynamiki walk i pieczołowitości, z jaką je zrealizowano. Widać dużo serca włożonego w przygotowanie tej kowbojskiej rozwałki. Praktycznie wszystkie elementy zostały wykonane w punkt i przez te kilkanaście godzin obcowania z tytułem nie miałam wrażenia, że któraś z broni jest kompletnie bezużyteczna, a zdolności napakowano po korek na siłę, byle cyferki się zgadzały. I choć sen z powiek spędza Wam pewnie teraz "God of War", porzućcie na chwilę skandynawskie chłody na rzecz spieczonego Dzikiego Zachodu. Bo warto. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones