Zielonym glutem ładuj

Niby nieładnie jest mierzyć wszystkich swoją miarą, ale przybysze z kosmosu nigdy nie mieli u nas taryfy ulgowej. Zwykle widzimy ich bowiem jako krzywe odbicia nas samych, czyli bezwzględnych
FPS od twórcy "Rick i Morty"? To się musiało udać! Recenzja "High on Life"
Niby nieładnie jest mierzyć wszystkich swoją miarą, ale przybysze z kosmosu nigdy nie mieli u nas taryfy ulgowej. Zwykle widzimy ich bowiem jako krzywe odbicia nas samych, czyli bezwzględnych drani nastawionych na gwałt, grozę i grabież, tyle że gdzieś z odległej galaktyki. Jest to swojego rodzaju błąd percepcyjny, bo, jeśli już, to nieproszeni goście z Alfa Centauri zapewne nie byliby humanoidalni, ich schematy myślowe kompletnie nie przystawałyby do ludzkich, rozumiane po naszemu moralność i etyka byłyby dla nich jedynie pustymi słowami, a pojęcia dobra i zła nie miałyby zastosowania. Wspólnym mianownikiem nie okazałby się też uniwersalny język matematyki, bo mogę iść o zakład, że na lewo od Jowisza jej prawa definiuje się zupełnie inaczej.



Ale Justin Roiland podobnymi drobiazgami ani myśli zawracać sobie głowy. Mało tego, u niego obcym nie zależy ani na przestrzeni życiowej, ani na ziemskich zasobach. Stajemy się obiektem kosmicznego ataku tylko dlatego, że obcy czerpią z nas haj. Kto oglądał "Ricka i Morty’ego", tego nie powinna zdziwić ta iście ludzka małostkowość form życia z innego świata, bo to niemalże to samo uniwersum. Roiland to bowiem nie kto inny jak współautor rzeczonego serialu i "High On Life", całkiem dosłownie, także mówi jego głosem. A to ciekawe posunięcie, bo nasz bohater, zwyczajny typek z przedmieścia, który zabija czas przy kompie (swoisty samouczek, od którego rozpoczyna się gra, to sekwencja z szesnastobitowego shootera), nie odzywa się ani słowem. Za rzecznika robią mu jego spluwy, będące przedstawicielami obcego gatunku.



Jedna strzela zielonymi glutami, inna kryształami, a jeszcze kolejna malutkimi ludkami, ale wszystkie nawijają jak najęte. I choć menu opcji pozwala nam ukrócić ten słowotok, to jednak na tych nieustających monologach zasadza się cała vis comica gry. Gęsto tu od niewybrednego bluzgu i kloacznego humoru, nasz żywy nóż bliski jest orgazmu przy co drugim cięciu, uliczni ekshibicjoniści sprzedają galony swojej spermy, telewizory wyświetlają Denise Richards przy aerobiku, a przemoc, choć kreskówkowa, jest skrajnie przegięta. Roilandowy kosmos jest cudacznie obrzydliwy, skrzący się kolorami, a jednocześnie depresyjny, bo ze świecą tam szukać kogoś o czystym sercu. Z braku laku nazwijmy to anarchistyczno-absurdystycznym nihilizmem.



Rzecz jasna nasza misja, początkującego łowcy nagród, który chce ocalić siebie, siostrę i resztę planety, kasując po kolei członków kosmicznego kartelu rozprowadzającego pozyskany z ludzi narkotyk, jest jak najbardziej godna pochwały. Kolejne wykonywane przez nas zlecenia oparte są na podobnym schemacie, czyli teleportujemy się do miejsca, gdzie ukrywa się cel, torujemy sobie drogę do jego bazy, toczymy przydługawą batalię z bossem i kasujemy honorarium, które można przeznaczyć na, zwykle bierne, ulepszenia stroju albo broni. I to tyle. Powtarzalność i brak zróżnicowania gameplayu potrafi dopiec, bo eksploracja, choć możliwa, nie oferuje praktycznie niczego ponad rozbijanie kolejnych skrzynek z monetami. Dlatego dostęp do nieodwiedzonych wcześniej miejsc na każdej z planet – do których prędko uzyskujemy klucze i gdzie możemy dowolnie skakać – pozyskiwany dzięki nowym ustrojstwom jak plecak odrzutowy albo moc spowolnienia czasu, to oferta wyłącznie dla tych, co chcą zajrzeć w każdy kąt dla samej zasady.



Budowa leveli oraz sama dynamika strzelania przypomina trochę "Halo", czyli mamy swoiste kill roomy, tyle że często na poły otwarte, i walimy, czym się da, śmigając przy tym pod sufitem na wypuszczanej przez nasz inteligentny nóż lince. Wrogowie są stosunkowo mało różnorodni i podzieleni zostali na markotnie podstawowe typy – od trepa do snajpera – a jako że ich SI pozostawia sporo do życzenia, to zwykle bezrefleksyjnie lecą nam pod lufę. Po przejściu około połowy gry i zdobyciu wszystkich dostępnych broni bez trudu znajdziecie taktykę, która działa zawsze i na każdego przeciwnika. Nieraz też, dzięki błogosławieństwu plecaka odrzutowego, da się pominąć całe sekwencje akcyjne, po prostu lecąc dalej, bo nie ma się tutaj za bardzo po co strzelać, jako że z obcych nie wypada żaden loot. Szczęśliwie, gra jest nieźle zbalansowana i liczne pojedynki przetasowane są z prostymi zagadkami logicznymi oraz elementami platformowymi. Zastrzeżeń niemało, ale humor i dialogi pozwalają wybaczyć "High On Life" te gameplayowe grzechy, bo postacie i świat napisane są rewelacyjnie i praktycznie po każdej ożywionej naparzance mamy charakterystyczny dla Roilanda skecz. Nie to, żeby rozgrywce czegoś brakowało per se, to lekki, niemalże relaksujący shooter, praktycznie z miejsca wybaczający nam ewentualne potknięcia i żarliwie zachęcający nas, żebyśmy parli naprzód.



Zupełnie serio, przepuszczając "High On Life" wyłącznie przez siebie, dałbym z czystym sercem ósemkę, ale nie mogę aż tak przymknąć oka na niedostatki designu i niektórych mechanik, zdając sobie sprawę, że sam komediowy trip może być dla części graczy niewystarczający. A z tego względu szkoda, że gra, przynajmniej na chwilę obecną, nie posiada polskiej wersji językowej, bo bez przyzwoitej znajomości angielskiego umknie nam to, co w tym najważniejsze: Justin Roiland.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones