Recenzja gry Xbox One

Star Wars Jedi: Upadły zakon (2019)
Stig Asmussen
Maksymilian Bogumił
Cameron Monaghan

Mam co do tego dobre przeczucia

Czasami wystarczy tylko impuls, drobny kamyczek ruszający lawinę, by doprowadzić do kompletnego poświęcenia się danej pasji. Umiejętne podsunięcie tematu przez rodziców może zostać przekute na
"Star Wars Jedi: Upadły Zakon" - recenzja
Czasami wystarczy tylko impuls, drobny kamyczek ruszający lawinę, by doprowadzić do kompletnego poświęcenia się danej pasji. Umiejętne podsunięcie tematu przez rodziców może zostać przekute na hobby, które będzie towarzyszyć dziecku po kres dorosłości. Mój wczesnoszkolny romans z cyfrowo podkręconą "Nową Nadzieją" przekształcił się w wieloletnią znajomość z jedną z największych obecnie marek na świecie. Od kilku lat bacznie przyglądam się grom, które wychodzą w uniwersum, reagując przy tym mniejszym lub większym zachwytem na poczynania EA. Skasowanie "Star Wars:1313" czy też afery towarzyszące mikropłatnościom w "Battlefront II" nie nastrajały mnie zbyt pozytywnie przed premierą "Star Wars Jedi: Upadły Zakon". Wolałam dmuchać na zimne i nie reagować przesadnym entuzjazmem, bo najpiękniejsze rzeczy bywały już w historii koncertowo kładzione na łopatki.



Na horyzoncie pojawił się jednak "Mandalorianin", który pomimo niezwiązania z najnowszą produkcją EA, doprowadził mnie do wrzenia z radości. Emocje te szybko przelały się na konsolowe granie, któremu już od pierwszych sekund towarzyszył rozmach, atmosfera niepokoju i oczekiwanie na to, co będzie się działo dalej.

"Star Wars Jedi: Upadły Zakon" dzieje się kilka lat po dokonanym w wyniku Rozkazu 66 pogromie Jedi. Ci, którzy ocaleli, pozostają w ukryciu, unikając Inkwizycji, elitarnej jednostki Imperium mającej na celu ostateczne wyniszczenie Jedi. Jednym z uciekinierów jest młody padawan Cal Kestis. To właśnie z jego przeznaczeniem zmierzymy się, gdy guano uderzy w wiatrak, a bezpieczny azyl zostanie anihilowany. Cal szybko zyskuje sojuszników, którzy mamią go wizją odbudowania upadłego Zakonu. Nim jednak (i o ile) do tego dojdzie, zwiedzimy kawałeczek galaktyki, usieczemy kilku złoli i poszukamy prawdy o Kestisie.



"Upadły Zakon" od samego początku nie pozostawia wątpliwości co do sposobu prowadzenia rozgrywki. To połączenie "Uncharted" z "Tomb Raider", w którym sceny akcji przeplatane są sekcjami platformówkowymi, a szare komórki smagane są niezbyt wymagającymi zagadkami środowiskowymi. Każda z pięciu odwiedzanych planet (pomijam tu lokację końcową) pełna jest ukrytych przejść, wielopoziomowych labiryntów i sekretów, które Cal będzie mógł odkryć dopiero po uzyskaniu odpowiednich zdolności. Sprawia to, że na planety będziemy wracać wielokrotnie, by docierać do wcześniej niedostępnych miejsc. Pozwala to zachować świeżość rozgrywki i pomimo ograniczonego zasobu środowisk nie sposób tu narzekać na monotonię. Ekosystemy różnią się diametralnie od siebie, jednak nie chcę zdradzać zbyt wiele, by nie psuć potencjalnych niespodzianek. Jedno jest pewne – niezależnie od tego, czy trafimy do gęstych lasów Kashyyyk, czy też na inną, splamioną krwią ziemię, Cala czeka sroga ścieżka zdrowia – bieganie po ścianach, bujanie na lianach, wspinaczka po stromych powierzchniach i dzikie zjazdy z górki na pazurki. 



Nasz młody padawan na początku swojej wędrówki nie może popisać się zbyt szerokim wachlarzem umiejętności. Moc nie jest w nim zbyt silna i poza machaniem mieczem świetlnym nie jest zbyt biegły w sztukach Jedi. Wszystko zmieni się z biegiem czasu, gdy stłumione wspomnienia z dzieciństwa wrócą do niego z pełną mocą. To uwolni jego ukryty potencjał, co pozwoli nie tylko na eksplorację niezbadanych wcześniej ścieżek, ale przede wszystkim ułatwi Kestisowi przeżycie w świecie, w którym praktycznie każde stworzenie pragnie jego śmierci. Od lokalnej fauny przez zezowatych szturmowców po łowców nagród i Siostry Inkwizytorki. Zaskakujące jest to, że nie możemy tak po prostu oddać się naszym mrocznym instynktom i walić na ślepo. Wystarczy większa grupka lepiej wyposażonych szturmowców i już gra może sprawić problem. Miecz, który powinien wzbudzać strach i przerażenie, łatwo zostaje sprowadzony do marnej wykałaczki. Czy mocno to waży na zabawie? Niezbyt. Odgłos cięcia mieczem świetlnym to jeden z najpiękniejszych dźwięków, który może usłyszeć fan "Gwiezdnych Wojen". Walka daje tu ogromną satysfakcję, a przełamanie obrony upierdliwego przeciwnika nie raz przyprawiło mnie o szybsze bicie serca.

Oranie kolejnych fal przeciwników przyniesie nam punkty doświadczenia, które wymienione zostaną na poprawę współczynników zdrowia, Mocy, czy też ulepszenie władania mieczem świetlnym. Należy mieć baczenie na pasek życia – zgon zakończy się utratą każdego niewypełnionego paska doświadczenia. Możemy je oczywiście odzyskać po ubiciu naszego kata.



Nowe umiejętności zdobędzie również nasz nieodłączny towarzysz, robiący za podręczną encyklopedię droid BD-1. Potencjał fizyczny Cala to jedno, ale bez technologicznego mumbo-jumbo droida nasza wielka wyprawa zakończyłaby się przed pierwszymi zablokowanymi drzwiami. Rezolutny robocik nie tylko je dla nas otworzy. Uzdrowi bohatera, gdy ten będzie w potrzebie, otworzy skrzynki z dodatkowym wyposażeniem albo włamie się do oprogramowania wrogich droidów. Ponadto, więź, jaka wytworzyła się między tym duetem, sprawia wrażenie autentycznej, w przeciwieństwie do relacji z innymi pasażerami statku Modliszka. Te wydają się sklecone naprędce, pospiesznie i nie sposób odnieść wrażenia, że bohaterowie spędzają czas przede wszystkim na tworzeniu negatywnej atmosfery.

Wrażenie pośpiechu twórców widać też mniej więcej w ostatniej godzinie gry. O ile przez praktycznie całą kampanię gra działała poprawnie, tak na sam koniec zaskakiwała mnie znikającymi teksturami, glitchowaniem się w nich, freezami i przeciwnikami, których skrypty nie działały. Może nie byłoby to aż tak irytujące, gdyby nie fakt, że każdy reset konsoli kończył się koniecznością powtarzania sporego kawałka planszy.



"Star Wars Jedi: Upadły Zakon" to moje kolejne, po "Control", osobiste zaskoczenie tego roku. Gra, której premiery bałam się jak ognia, rozbuchała moje fanowskie serduszko pozytywnymi emocjami, wylewając na mnie wiadrami drobne smaczki oaz nawiązania i oferując jednocześnie właściwie zbalansowane sceny akcji z elementami zręcznościowymi. Respawn przygotował graczom prawdziwą ucztę, z mało skomplikowaną, acz wciągającą fabułą oraz zawartością gwarantującą długie godziny zabawy.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gwiezdne wojny to jedna z najbardziej rozpoznawalnych franczyz świata. W 1977 roku George Lucas,... czytaj więcej
Firma Electronic Arts ma to do siebie, że wydaje dobrą produkcje raz na kilka lat, natomiast saga... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones