Oceniamy aktorskie wersje animacji Disneya

Filmweb, Filmweb / autor: , /
https://www.filmweb.pl/news/Oceniamy+aktorskie+wersje+animacji+Disneya-142589
Oceniamy aktorskie wersje animacji Disneya
źródło: materialy promocyjne
"Cruellla" wkroczyła do kin razem z drzwiami, a za nią wkroczył chaos: czy najbardziej niepokorna i rebeliancka antybohaterka disnejowskiego panteonu jest również bohaterką najlepszego filmu? Dziś odpowiadamy na to pytanie w jedyny słuszny sposób – oceniając wszystkie aktorskie remaki disnejowskich animacji. 

Ranking: Oceniamy aktorskie wersje animacji Disneya



Kryteria wyboru były proste: liczą się tylko filmy kinowe, wyłącznie produkcje Disneya i jedynie przeróbki dzieł animowanych. Nie znajdziecie więc tutaj ani "Mowgliego" Andy'ego Serkisa, ani "Tarzana: Legendy" Davida Yatesa, ani europejskich wariantów disnejowskich evergreenów ("Piękna i Bestia" Christophe'a Gansa), ani filmów oryginalnych, wyprodukowanych przez wiadome studio. Jedynie czysty, stuprocentowy, amerykański popcorn. Smacznego! 

Ktoś musiał być ostatni i szkoda, że wypadło akurat na Jamesa Bobina – faceta mającego na koncie przyzwoite "Muppety". Niestety, skazane na porażkę próby naśladowania stylu Tima Burtona zamieniły "Alicję po drugiej stronie lustra" w paradoksalny przykład cheapquela za 170 milionów dolarów. Inscenizacja na autopilocie, humor drugiej świeżości, ukryty pod toną make-upu Johnny Depp wkraczający na naszych oczach w najmroczniejszy okres kariery. Sacha Baron Cohen i Anne Hathaway próbują wpompować w całość trochę życia, ale obsypane brokatem truchło ani drgnie. "A po cóż udawać dwie osoby naraz, kiedy ledwie starcza mnie na jedną" – zapytałaby Alicja. Mądra dziewczyna.
 

Skoro jesteśmy przy sequelach i cheapquelach... Na aktorską wersję "101 dalmatyńczyków" mamy w sercu odpowiednią przegródkę, ale bądźmy szczerzy – nostalgia całkowicie zaciera krawędzie wspomnień. Sequel jest dużo, dużo, duuuuużo gorszy i nie ratuje go nawet Glenn Close powracająca jako przegięta Curella DeMon – tym razem poddana terapii behawioralnej i zakochana w psiakach. Zresztą, generalnie kiepska jest w tym ratowaniu, ale o tym za chwilę.
  

Superwidowisko w reżyserii Niki Caro miało być "czymś więcej" niż kopią oryginalnej bajki z 1998 roku. I niestety jest. Reżyserka opowiada o Mulan z kamienną twarzą, rezygnując z humoru i niezobowiązującej lekkości, musicalowego sznytu. Na domiar złego, mija się koszmarnie z sednem pierwowzoru. Trudno utożsamić się z główną bohaterką, skoro zamiast zwyczajnej, ciężko pracującej na swój sukces dziewczyny dostajemy superbohaterkę o nadprzyrodzonych mocach. Nie pomogły również polityczne kontrowersje i międzynarodowy bojkot produkcji, związany z narracją o Disneyu jako wasalu chińskiego rynku kinowego. A najgorsze, że zabrakło zawadiackiego smoka, który był ulubieńcem fanów – Mushu. "Mulan"? Bez Mushu?


Okej, postawmy sprawę jasno – kultowa animacja z 1961 roku to rzecz wybitna. Nakręcony na jej podstawie film z 1996 roku to tylko blady powidok – niemrawy, pozbawiony satyrycznego pazura, opierający się na wątpliwym slapsticku. Glenn Close daje sobie radę w roli Cruelli, ale to trochę casus Tima Curry'ego z telewizyjnej adaptacji "Tego" Stephena Kinga. Raz, że ich role zostały już unieważnione znacznie lepszymi występami w nowych wersjach tych samych historii. Dwa, że pomimo sentymentalnych uścisków, które wysyłamy w ich stronę, zadają szyku w naprawdę kiepskich filmach.
 

Historia stara jak świat – dobro i zło, miłość i klątwa, płatki róży i ostre pazury. W aktorskiej wersji z 2017 roku to jednak nie introwertyczny Bestia (Dan Stevens) i nie zakochana w książkach dobroduszna Bella (Emma Watson) kradną serca widzów, a o dziwo – narcystyczny i egocentryczny Gaston (Luke Evans). Mimo paskudnego wnętrza, to właśnie on wydaje się najbardziej złożoną i wyrazistą postacią, co nie najlepiej świadczy o scenariuszu. Bella wypada przy nim po prostu nudno, a Bestia jest połączeniem Wielkiej Stopy z potulnym misiem grizzly. Szkoda, bo przecież magiczna moc efektów CGI miała wydobyć z każdej fantastycznej postaci ludzkie cechy, a jednocześnie podkreślić metaforyczny wymiar całości. W efekcie otrzymujemy film w gigantycznym rozkroku, w którym nie udaje się uchwycić ulotnej magii oryginału. Są za to muzyczne numery w starym, dobrym stylu. Co kto lubi.
  

Jako przedstawiciel tej części ludzkości, która z "Zakochanego kundla" pamięta głównie scenę pocałunku przy talerzu spaghetti, mogę powiedzieć jedynie, że nie rozumiem szału. Ckliwy oryginał przegrywa dziejową rywalizację z innymi filmami realizowanymi w tej samej dekadzie – zwłaszcza z "Kopciuszkiem", "Wyspą skarbów" i "Alicją w Krainie Czarów". Remake, analogicznie, nie wyróżnia się niczym w towarzystwie "Czarownicy", "Aladyna" i spółki. Po reżyserze Charliem Beanie ("Robotboy") i offowym scenarzyście Andrew Bujalskim spodziewałbym się nieco więcej w temacie inscenizacji oraz pomysłów na uwspółcześnienie produkcji, z kolei po filmowych psiakach – niewiele więcej, zrobiły, co mogły. Reszta mniej więcej się zgadza – zwłaszcza że Tessa Thompson i Justin Theroux wnoszą do swoich ról ciepło, empatię i bezpretensjonalność.
  

"Księga dżungli" anno Domini 1994 mogłaby spokojnie wylądować na zakurzonej półce razem z "Dalmatyńczykami", gdyby nie ten rodzaj gatunkowej uczciwości, który zawsze będzie na wagę złota. Opowieść o Mowglim i jego zwierzęcych przyjaciołach to kino przygodowe w starym stylu, ale przede wszystkim – film o nieustraszonej ekipie filmowej i tresowanych zwierzakach. Pantery, słonie i wilki kradną tu każdą scenę, zaś śmigający pomiędzy nimi Jason Scott Lee zasłużył na więcej miłości od popkulturowej braci – zagrał w końcu Mowgliego, Bruce'a Lee i Bori Khana (i tak, wiem, że nie jest to level Harrisona Forda i Iana McKellena, darujcie). Na drugim planie też solidnie – Sam Neill, Lena Headey, Cary Elwes i wyborny John Cleese czują się w dżungli jak ryby w wodzie.
   

Średnia krajowa, ale jest tu sporo dobra: muzyczne uniesienia, hollywoodzka aura, rozmach, wreszcie – ponadczasowa historia o prawdziwej miłości, która pokonuje klasowe bariery. Jest też Dżin, na którego Will Smith ma swój pomysł (wiadomo, że genialnemu Robinowi Williamsowi nie sposób dorównać). Smith nie kopiuje swojego poprzednika i nie depcze jego legendy. Wnosi za to absurdalny humor i sporo niewymuszonej ironii, tworząc wielkie sceniczne show – o ironio, biorąc pod uwagę karierę Williamsa, nowy Dżin to generalnie świetny stand-uper. Na minus antagonista – okrutny i żądny władzy Dżafar, choć odmłodzony, pozbawiony jest głębi i w niczym nie przypomina swojego poprzednika.
  

Po sukcesie "Księgi dżungli" Jon Favreau porwał się na remake prawdopodobnie najlepszego tytułu w imponującym portfolio animacji Disneya. I cóż, "Król lew" to na pewno film zarówno dla nowych widzów, jak i dla tych, którzy chcą ogrzać się w cieple afrykańskiego słońca i przeżyć historię Simby jeszcze raz – choć pewnie ci pierwsi (są tacy?) będą bawić się lepiej. Efekty CGI to arcydzieło fotorealizmu, a egzotyczny świat dzikich zwierzaków przypomina dokumenty przyrodnicze. Połączenie tego zabiegu z klasycznym dubbingiem burzy jednak filmową iluzję i wprowadza w konsternację. Dolina niesamowitości, wykład ilustrowany – film Favreau to świetny hollywoodzki blockbuster dla dzieciaków i dorosłych, ale "Król lew" jest tylko jeden.
  

W filmie Kennetha Branagha, który zapoczątkował nową falę disnejowskich remake'ów, historia Kopciuszka nie odbiega zbytnio od oryginału z 1950 roku. Bohaterowie są jednak uszyci na miarę XXI wieku. Zła Macocha nie jest wcale taka zła, tylko pragmatyczna i bezwzględna, Kopciuszek nie czeka bezradnie na księcia, by uratował ją przed prozą życia, a sam młodzieniec nie jest aż tak naiwny, by nie rozpoznać Kopciuszka w wersji glamour.  Doceniam świetny casting, zwłaszcza w przypadku Cate Blanchett jako szykownej Macochy, Lily James w roli ściśniętego gorsetem Kopciuszka czy Heleny Bonham Carter wcielającej się w lekko nieokrzesaną Wróżkę Chrzestną. Ponadczasowa baśń z dopracowaną scenografią, olśniewającymi kreacjami i szczyptą filmowej magii.


Sequel świetnej "Czarownicy" to przede wszystkim pojedynek potężnych kobiet. Zaś w powietrzu pomiędzy hipnotyzującą Diaboliną (Angelina Jolie znów urzeka wdziękiem, urodą i talentem) a wyniosłą i wpływową Ingrith (fantastyczna Michelle Pfeiffer) można zawiesić siekierę. Poza tym, sequel trzyma poziom – ironiczny humor, efekty specjalne i opowieść o kobiecej sztamie potrafią sprawić frajdę. Reżyser Joachim Rønning kładzie nacisk na rozkwit więzi Aurory z Diaboliną, dodając przy tym nowy wątek magicznych korzeni Strażniczki Kniei. I choć Śpiąca Królewna nadal pozostaje bezbarwną i naiwną postacią, film podtrzymuje szlachetne i piękne przesłanie oryginału: żadne serce nie jest z kamienia, a "inny" wcale nie oznacza gorszy.


Szalony Kapelusznik, fantasmagoryczny kocur, magiczna kraina pełna dziwnych stworów, no i przewodniczka o najbardziej nieposkromionej wyobraźni w dziejach literatury. Film w reżyserii Tima Burtona to surrealistyczna jazda bez trzymanki – nawet pomimo faktu, że powstał w trakcie chudych lat reżysera "Soku z żuka". Pytanie, czy wszystko dzieje się naprawdę, czy może jest jedynie projekcją nastoletniej wyobraźni, sprawia, że historia Alicji pozostaje świeża, a jedynym felerem jest przewidywalność – literacki absurd staje się momentami zbyt racjonalny i logiczny. Bez względu na to, czy przygody Alicji są przedziwnym snem, czy wariacką halucynacją, po prostu chce się je oglądać. Zwłaszcza gdy na ekranie króluje tercet Mia Wasikowska-Johnny Depp-Helena Bonham-Carter.
 

Zostajemy przy hollywoodzkim mistrzu osobliwości. Tak wysoka lokata "Dumbo" może dziwić, ale będę nieprzejednana – Słoniątko Dumbo to zdecydowanie najsłodszy i najbardziej urokliwy bohater Disneya ostatnich lat. Głębokie spojrzenie błękitnych oczu i ogromne nieproporcjonalne uszy czynią go nie dziwnym, ale wyjątkowym, co ładnie rymuje się z przesłaniem filmu. Przez scenograficzne harce i wybitne dzieła kostiumografów ucierpieli nieco bohaterowie, w których kryje się niewykorzystany potencjał (zwłaszcza że miło widzieć na ekranie Michaela Keatona w roli czarnego charakteru oraz pełną gracji Evę Green). Przekaz, który płynie z filmu (cyrk to nie miejsce dla zwierząt), jest jednak podany w tak bezpretensjonalny, szczery sposób, że można wybaczyć "Dumbo" wszelkie niedoskonałości.
 

"A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. – Co wtedy? / – Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek. – Posiedzę tu sobie i na ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika". Long story short: film Marca Forstera mówi bardzo mądrze o przemijaniu i powracaniu do żywych, o uśmiercaniu i odszukiwaniu w sobie dziecka. Ale tylko fakt, że jest najpełniejszą filmową ilustracją powyższego cytatu, czyni z niego coś więcej niż sumę składowych. Jeśli nosicie w sercu Puchatka, warto. Jeśli nie – trzeba.


Umarła Estella, niech żyje Cruella! Najnowsza pozycja na liście to bodaj najbardziej wywrotowy film Disneya ostatnich lat. Nie tylko dlatego, że tytułowa bohaterka w interpretacji doskonałej Emmy Stone wymyka się prostym moralnym ocenom, a w ramach żelaznej strategii scenariopisarskiej za jej ewaluację odpowiada widz. Wywrotowe jest już tempo, z jakim twórcy żonglują konwencjami i estetykami – od gangsterskiej komedii a'la Guy Ritchie przez konfekcyjną komedię w stylu "Diabeł ubiera się u Prady" po nieuczesaną awangardę spod znaku Dereka Jarmana (powiedzmy). Od nadmiaru atrakcji może rozboleć głowa, kalejdoskop barw i faktur rozsadza gałki oczne, a pojedynek Stone i Emmy Thompson będzie miał swój finał na Oscarach. Nie wszystko tu gra, ale kiedy gra, mamy ochotę wrzeszczeć i tupać.


Zanim poznaliśmy nieszczęśliwe losy Diaboliny, była dla nas po prostu upiorną i chłodną femme fatale, uosobieniem nieuzasadnionej nikczemności, czystego zła. Film z 2014 roku zmienił obraz okrutnej czarownicy i za jednym zamachem przestawił całą zwrotnicę disnejowskiej machiny. Bajkowe nemezis Śpiącej Królewny okazało się postacią funkcjonującą na kilku poziomach (a nawet metapoziomie), zaś podszyta mrokiem i magią historia w idealny sposób połączyła nuty komediowe i dramatyczne – nawet jeśli znów klątwę udało się przełamać pocałunkiem prawdziwej (i nieprawdopodobnej) miłości. W roli głównej wielka Angelina Jolie – wszystkie suknie, zbroje i egzystencjalne dylematy Diaboliny uszyto na jej miarę


Spełniona definicja kina przygodowego: fabularny evergreen, precyzyjny scenariusz, imponująca forma i cudowna wizja artystyczna. Trwają spory o jakość efektów specjalnych w filmie Jona Favreau – w roku 2016 były darem z kosmosu, dziś widać szwy, w końcu mówimy o zerach i jedynkach. Ale przecież oscarowa robota studia Weta Digital nigdy nie była tu najważniejsza. Favreau udało się opowiedzieć historię Mowgliego w sposób świeży i bliski współczesnej wrażliwości, a jednocześnie nie przeginać z reinterpretacją –  to wciąż "Księga dżungli" w uroczym, anachronicznym majestacie. Jeśli Wasze wewnętrzne dziecko wciąż potrafi wspinać się po drzewach i wie, że podłoga to lawa, a głód klasycznego kina przygodowego musicie zaspokajać bezdusznymi blockbusterami, będziecie bawić się przednio.


"Zrealizowany w bezpiecznym stylu i będący remakiem klasycznego filmu Disneya z 1977 roku, "Mój przyjaciel smok" ma więcej wspólnego z tradycyjnym kinem familijnym niż efektowną, współczesną baśnią z elementami fantasy. Choć kręcony był głównie w Nowej Zelandii, twórcy postawili na klimat oraz popkulturową ikonografię amerykańskiego środkowego wschodu. Zahartowani faceci rąbią drwa, ubrane we flanele kobiety czekają z obiadem, a rezolutne dzieciaki żyją w symbiozie z naturą. W tej sielskiej atmosferze i wśród ciężko pracujących ludzi kwitnie najstarsza pod słońcem opowieść o tolerancji. Homo sapiens nauczą się od smoka, że strach przed odmiennością nakręca spiralę okrucieństwa, z kolei Elliot pojmie, że jeśli się kogoś kocha, trzeba być gotowym na poświęcenie" – tak pisałem o filmie Davida Lowery'ego w dniu jego premiery, wystawiając bezpieczną siódemkę. Ale od tego czasu obejrzałem film jeszcze dwa razy i nie wstydzę przyznać się do błędu – to wielkie, familijne kino uderzające we wszystkie właściwe nuty. Cyfrowe efekty nie przesłaniają tu opowieści o bolączkach dojrzewania, wyrównana aktorska stawka daje z siebie wszystko, a piękne przesłanie wybrzmiewa głośniej niż kiedykolwiek. Osiem i pół, lekko.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones