100 lat temu miała miejsce premiera
"Pięknej Lukanidy", uznawanej za pierwszy w historii przestrzenny film animowany. Było to dzieło polskiego reżysera, lalkarza i pioniera animacji poklatkowej,
Władysława Starewicza.
Jego przygoda z animacją rozpoczęła się od pracy z owadami, które stały się pierwszymi lalkami grającymi w filmach nowego gatunku. Zadecydował o tym zabawny przypadek.
Starewicz próbował sfilmować walczące chrabąszcze, jednak pod wpływem silnego światła lamp owady przestawały się ruszać. Wpadł więc na pomysł by zrobić z nich teatralne lalki. Przytwierdził kończyny nieżywych owadów na drucikach i fotografował kolejne fazy ich ruchu. Sekwencja fotografii była pierwszą przestrzenną animacją poklatkową. Efekt jest piorunujący: owady nie tylko poruszają się, ale także np. otwierają mikroskopijne walizki czy jeżdżą na rowerze.
Starewicz był tak wprawny w swoim rzemiośle, że po wyświetleniu
"Zemsty kinooperatora" jeden z brytyjskich krytyków zastanawiał się, jakich sztuczek musieli użyć tajemniczy rosyjscy naukowcy, aby tak doskonale wytresować żywe żuki.
W kolejnych realizacjach w miejsce żuków pojawiły się figurki dinozaurów i fantazyjne lalki przedstawiające postaci z bajek. Grały w poetyckich, metaforycznych obrazach, parodiach, ekranizacjach
Goethego,
La Fontaine’a,
Gogola,
Kraszewskiego.
Starewicz stosunkowo szybko zrobił światową karierę. Nie zraził się pierwszymi niepowodzeniami – odrzuceniem przez towarzystwa kinematograficzne Pathè Brothers i Gaumont w Moskwie. Z czasem, w 1912 roku podjął współpracę z producentem Aleksandrem Chanżokowem. Pierwszy film zrealizowany w moskiewskiej wytwórni pt.
"Konik Polny i Mrówka" był ekranizacją bajki
La Fontaine'a. Rozprowadzono go w 140 kopiach i wyświetlano w Europie i Ameryce.
Mimo niekwestionowanego sukcesu, który przyniosła
Starewiczowi współpraca z Chanżokowem, dość szybko zwolnił się z wytwórni, by w czasie I Wojny Światowej porzucić animację i podjąć pracę przy realizacji filmów propagandowych, takich jak "Jak Niemiec zrobił z siebie idiotę". W 1919 roku przeniósł się do Paryża, gdzie otworzył własne studio filmowe. Wspólnie z żoną Anną i córką Janiną przygotował kolejne produkcje z udziałem lalek, podbijając serca francuskich i europejskich widzów. Film
"Głos słowika" z 1925 roku został nagrodzony złotym medalem Rosenfelda, odpowiednikiem dzisiejszego Oscara.
Popularność nietypowych filmów sięgnęła także za ocean. Amerykanie zaproponowali pracę u siebie, a
Starewicz nie tylko nie przyjął ich zaproszenia do Hollywood, ale też zażartował z nich, przygotowując film
"Miłość czarna i biała" – lalkową parodię westernu. Jak podkreślają komentatorzy, po raz kolejny poświęcił perspektywę większych zarobków i kariery dla nieskrępowanej wolności twórczej.
Jedno ze zdjęć zachowanych w Narodowym Archiwum Cyfrowym przedstawia
Starewicza na planie filmu
"Opowieść o lisie" na motywach średniowiecznej bajki, którą spopularyzował Goethe. W tym w pełni udźwiękowionym filmie nie brakuje technicznych nowinek. Poklatkową animację wzbogacono trickami z użyciem luster, zastosowano też animację rysunkową. Wykorzystanie zaawansowanych technicznie lalek zaowocowało silną dozą ekspresji – scena walki lisa z wilkiem jest pełna dynamiki. Doskonale pokazano również emocje na widowni – kunszt wykonania głów posiadających wyrazistą mimikę wciąż robi wrażenie, choć od premiery minęło już 80 lat.
Aż chciałoby się krzyknąć jak
Starewicz po ukończeniu pierwszej udanej animacji: "Ruszają się, ruszają jak żywe! Co za fantastyczne tworzywo, zdolne kreować cuda!".
Bartłomiej Kuczyński/
NAC