Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne widmo (1999)
Jacek Rozenek
George Lucas
Liam Neeson
Ewan McGregor

Cyfrowa wirtuozeria Lucasa niszcząca ducha Mocy

Film oceniam wysoko, gdyż mimo wielu wad, ma jedną, ale to bardzo dużą zaletę. Jest ponadczasowym, pierwszym filmem w cyklu, od którego wszystko się zaczęło.
Każdy fan "Gwiezdnych wojen" lubi ten moment, gdy rozbrzmiewają fanfary 20th Century Fox. Te dwadzieścia sekund charakterystycznego dźwięku to doznanie z najwyższej półki. Zza widza, jakby wprost z nieskończonej przestrzeni Galaktyki, ku miriadom jasnych punkcików niczym rozległym światom, mknie emblemat "Star Wars". Tych czarnych lekko rozciągniętych liter z żółtymi obwódkami dookoła, nie da się zapomnieć. Stały się znakiem rozpoznawczym marki George'a Lucasa, który jako jej "stwórca" jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych osobistości w historii światowej popkultury. Niektórzy powiedzieliby, że Lucas to nie człowiek, to styl życia. Kto wie, być może jest to zbyt proste określenie nie pokazujące tego, jak ów artysta był nad wyraz skomplikowaną osobą. Miał wiele wad, które dopełniały pozytywne cechy. I tak, po sukcesie dzieła "Amerykańskie Graffiti" jego narkotykiem stały się "Gwiezdne Wojny". Lucas był niczym samotny jeździec, który pchnął ewolucję kinematografii w zupełnie nowym kierunku. Artysta nie chował swych marzeń do głębokiego wora, lecz wciąż działał. Czekały na niego nietuzinkowe wyzwania i niezrealizowane do końca projekty. Nowy wymiar "Gwiezdnych wojen" stawał przed fanami otworem. Pora wrócić do tematu i wypełnić swoje przeznaczenie.

Koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Nie reżyserujący od ponad 20 lat George Lucas postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Twórca "Gwiezdnych wojen" miał nową wizję z którą czekał, aż technologia modyfikująca i nanosząca film na ekran dojrzeje do oczekiwanego przez niego poziomu. Pochodzący z Modesto Kalifornijczyk prorokował nadejście cyfrowej ery, która od stóp do głów na zawsze zmieni cały proces filmowy. I na tą chwilę artysta właśnie czekał. Jego idee rozległych galaktycznych światów, mnogości istot i ukazania przestrzeni Space Opery w jak największym rozmachu, wymagały nowych rozwiązań technologicznych. "Kroniki młodego Indiany Jonesa" Lucasa, które co ciekawe przyjęły się całkiem sympatycznie, wprowadziły reżysera w Nową Trylogię "Star Wars". Były jego muzą, środkiem do celu dla "Mrocznego widma". Bo wyczerpującej pracy na wieloetapowym planie zdjęciowym, żmudnym rozwijaniu efektów specjalnych dla filmu oraz wielu dokrętek na etapie postprodukcji, epizod I wszedł ostatecznie na do światowych kin 19 maja 1999 roku. Oprócz rekordowej oglądalności i równie wysokim zysków ze sprzedaży biletów, jak to w przypadku Lucasa, głosy odnośnie fabuły, postaci oraz merytorycznego przekazu obrazu były podzielone. Po obejrzeniu pierwszej z trzech części Nowej Trylogii "Gwiezdnych wojen", jeden z fanów powiedział, że George Lucas na pewno jest wyższą formą życia. Natomiast niektórzy krytycy nie podzielali zachwytu świata nad cyfryzacją widoczną w filmie, gdyż według nich zniszczyło to jego przekaz i całą wartość, a postacie zrobiło jakby zlane z tłem, nierozróżnialne.



Zadaniem produkcji "Gwiezdne Wojny: Część I - Mroczne widmo" miało być wprowadzenie do kanonu: historii całej Cywilizacji galaktycznej i jej ustroju na długo przed tym, jak Wszechświat opanowały rządy złowrogiego Imperium. Film miał rozpocząć powolną drogę pewnej postaci do stania się syczącym przez respirator, chodzącym hebanowym symbolem ciemności, którego przejście na drogę zła ukształtowały osobiste, dramatyczne decyzje. I właśnie tak było, lecz co najdziwniejsze oprócz widowiskowych efektów specjalnych i głupkowatego gryzącego fabułę w oczy: Gunganina Jar Jar Binksa (Ahmed Best), w epizodzie pierwszym pojawiło się wiele czysto informacyjnych nieścisłości. Dla fana doświadczenie tej produkcji było specyficznym przeżyciem, gdyż na pewno wypruwało zwoje z mózgu i pytało samego siebie: dlaczego było tak, a nie inaczej. Na pierwszy rzut oka wchodzi Rada Jedi, która tu pojawiła się po raz pierwszy. Ten duchowy, mistyczny zakon okazał się być bardzo upolitycznionym i jednostajnym, pozbawionym emocji konstruktem. Grający Mace Windu Samuel L. Jackson wyglądał na skupionego, pogrążonego w modlitwie akolitę, a nawet mnisi się kiedyś uśmiechają. Nie zdając sobie sprawy ze swojej potęgi i ważności, Jedi w jakiś sposób odrzucili wiarę w Moc i pozostali bierni. Przechwalali się o swojej pozycji, a ze wszystkim musieli czekać na decyzję Republiki. Ujmą na odbiorze całych "Gwiezdnych wojen" był moment, w którym rada Jedi nie wierzyła w obecne istnienie Sithów, jakby w ogóle o nich zapomniano lub co najgorsze: nie zdawano sobie sprawy o ich istnieniu. Jedyny rozsądny Yoda wyczuwał fluktuacje zła i wiedział, że Sithów jest zawsze dwóch. Warto zwrócić uwagę na cały proces "pozyskania" Anakina Skywalkera (Jake Lloyd) na młodego adepta Jedi. Był to początek relacji Uczeń – Mistrz, która nada Space Fantasy prawdziwego charakteru i będzie jednym z MacGuffinów w całej sadze "Gwiezdnych wojen", a którą to Lucas przeniósł na ekrany czerpiąc z własnego życia. Jego idolami byli i są do dziś: genialny, charyzmatyczny reżyser Francis Ford Coppola i ojciec: George Senior.


Jednym z najważniejszych, ale i najdziwniejszych momentów w niniejszym filmie było wyjaśnienie pochodzenia Mocy. Otóż, aby wytłumaczyć wyjątkowy status Anakina jako Wybrańca, który przyniesie równowagę Mocy, Lucas wprowadził ideę midichlorianów, mikroskopijnych form życia – jak kokon otaczających i wpływających na fizjologię każdego żywego organizmu w Galaktyce. To właśnie przez te malutkie drobinki różne istoty mogą oddziaływać na tkankę Mocy. Im większe ich skupienie w danym ciele, tym lepsze dostrojenie do potęgi Mocy. Wielu fanów uważało i wciąż uważa, że takie rozwiązanie Lucasa nie było dla "Gwiezdnych wojen" korzystne. Nazwano to destrukcją duchowego trzonu mocy i sprowadzeniem jej do kwestii DNA i krwi. Osobiście nie sądzę, by była to aż tak poważna dysfunkcja dla tego iście galaktycznego obrazu. Oczywiście był to błąd, ale lekki, gdyż jego wprowadzenie dało początek szerszemu wyjaśnianiu koncepcji Mocy np. w serialu animowanym "Star Wars: The Clone Wars". A co z C3PO (Anthony Daniels) i R2D2? Droid protokolarny, którego tworzył młody Anakin wyglądał pokracznie. Z jego nagiego metalicznego ciała wystawały różnokolorowe przewody, co kuło widza w oczy i robiło lekki kolaps w znaczeniu tej postaci, którą, jak się później okazało Skywalker, ot tak zostawił.


"Gwiezdne Wojny: Część I - Mroczne widmo" to polityczne i trochę "cukierkowe" dzieło. Przygoda i brak większego zaangażowania rady Jedi. Ich bierność raziła w oczy. Teoretycznie gdyby ci "prawi" akolici wykazywali inną postawę, wielu konfliktów można byłoby uniknąć. Siłę pokazali w starciu z Darthem Maulem (Ray Park) i chyba to by było na tyle. Przecież ktoś musiał wygrać i wychować przyszłego rycerza Jedi. Produkcję tą oceniam wysoko, gdyż mimo wielu wad, ma jedną, ale to bardzo dużą zaletę. Jest ponadczasowym, pierwszym filmem w cyklu, od którego wszystko się zaczęło.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kiedy George Lucas zapowiedział kontynuacje gwiezdnej sagi, której koniec rzekomo nastąpił w 1983 roku,... czytaj więcej
"Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne widmo" - dla jednych początek nowej przygody a dla innych kontynuacja.... czytaj więcej
Trylogia "Gwiezdnych Wojen" to według mnie najlepsze filmy sci-fi w historii. Chyba nie ma osoby, która... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones