Recenzja filmu

Król Lew (1994)
Maria Piotrowska
Joanna Wizmur
Matthew Broderick
Moira Kelly

Hakuna matata!

Gdy pada pytanie o ulubiony film animowany, często w odpowiedzi usłyszeć można jeden tytuł, podobnie jest, gdy zapytamy kogoś o ulubioną animację ze studia Walta Disneya. Nie chodzi jednak o
Gdy pada pytanie o ulubiony film animowany, często w odpowiedzi usłyszeć można jeden tytuł, podobnie jest, gdy zapytamy kogoś o ulubioną animację ze studia Walta Disneya. Nie chodzi jednak o klasyki, takie jak chociażby Kaczor Donald, Myszka Mickey, "Zakochany kundel" czy nawet "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków". Tym tytułem jest powstały zdecydowanie później, w 1994 roku, "Król Lew" – inspirowana anime autorstwa Osamu Tezuki pt. "Biały lew Kimba" opowieść rozgrywająca się na sawannie, której bohaterami są zwierzęta. Rzecz uniwersalna, a do tego nieustannie czarująca widzów – miała moc kilkanaście lat temu, ma ją teraz i zapewne będzie mieć jeszcze bardzo długo. Mimo że od wymienionych wyżej filmów Disneya jest o wiele młodsza, dziś posiada już status filmu kultowego. Poza tym "Król Lew" był najlepiej sprzedającym się na świecie filmem 1994 roku (pobił wtedy "Forresta Gumpa"), obecnie znajduje się na 18. miejscu światowej listy najlepiej zarabiających filmów wszech czasów oraz na 3. miejscu najbardziej dochodowych animacji (po wielu latach musiał ustąpić takim filmom jak: "Gdzie jest Nemo?", "Shrek 2", ale nadal króluje wśród animacji tradycyjnych), a co najważniejsze – jest na pierwszym miejscu moich ulubionych animacji niejapońskich. Głównym bohaterem tej opowieści jest lew o imieniu Simba, syn Mufasy – władcy Lwiej Ziemi, znajdującej się gdzieś w dalekiej Afryce. Młody królewicz wiedzie beztroskie życie, a chociaż za nic ma zakazy i nakazy, jest lubiany przez poddanych i "dwór". Jedną z niewielu osób, które nie przepadają za Simbą, jest jego stryj Skaza, który po narodzinach lwięcia stracił prawo do dziedziczenia tronu. Wyrodny wuj ciągle knuje, próbując pozbyć się młodego dziedzica. W końcu mu się to udaje – w wyniku zaplanowanej przez niego akcji ginie Mufasa, a Skazie udaje się wmówić Simbie, że to on jest odpowiedzialny za śmierć ojca i musi uciekać, jeśli nie chce narazić się na gniew stada. Młody lew ucieka i rozpoczyna nowe życie, a Skaza obejmuje władzę nad Lwią Ziemią, rozpoczynając rządy absolutne, za popleczników mając stada hien. "Król Lew" to rzecz piękna, która spodobać może się zarówno dziecku, jak i dorosłemu. Najmłodsi otrzymują ciekawe i zabawne postaci, radosny świat kolorów, wiele ciekawych przygód oraz kilka rewelacyjnych piosenek. Dla nich to dobra zabawa, podczas oglądania tego filmu mogą się zarówno śmiać, jak i przestraszyć. Pamiętam dokładnie, jakie wrażenie zrobiła na mnie scena na cmentarzysku słoni, gdy jako sześciolatek po raz pierwszy oglądałem ten film w kinie. Równie pasjonujący jest dla mnie dzisiaj, gdy na karku mam już drugą kreskę. A co znajdą tutaj dorośli? To samo, co dzieci, ale wypatrzą w tej produkcji również uniwersalną opowieść o życiu, z morałem, którego nie trzeba nawet specjalnie szukać. Simba po ucieczce z Lwiej Ziemi rozpoczął nowe życie, znalazł nowych przyjaciół, porzucił przeszłość, nie próbując nawet zastanowić się nad wydarzeniami, które sprawiły, że znalazł się w dziczy z Timonem i Pumbą. Wierzy w to, że śmierć ojca to jego wina, żyje z tym kłamstwem i akceptuje je. Nawet gdy pojawia się Nala, jego przyjaciółka z dzieciństwa i opowiada o tyrańskich rządach Skazy, Simba nie chce wrócić – uważa, że to, co dzieje się na Lwiej Ziemi, nie jest jego sprawą, że nie jest już godny miana następcy tronu. W końcu jednak wraca, pokonuje swojego stryja i zwycięża. Morał z tego jest prosty: nie można uciekać od przeszłości, nawet tej najbardziej bolesnej. Jeśli my nie zechcemy naprawić tego, co poszło nie tak, nikt inny nie zrobi tego za nas. To do nas należy to, jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Możemy, jak Simba, żyć beztrosko z dnia na dzień w myśl haseł "hakuna matata" i horacjańskiego "carpe diem", nosząc gdzieś w sobie wspomnienie o tym co było, ale z dala od problemów. Możemy również spróbować zmierzyć się z demonami przeszłości, stanąć z nimi oko w oko – ryzyko się opłaca, bowiem jeśli zwyciężymy, czeka nas życie lepsze niż ułuda, w której dotychczas trwaliśmy. To także film o dorastaniu do życia w grupie, poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi, potędze przyjaźni i miłości, które przetrwać mogą wszystko. Dorośli widzowie doszukają się w tym filmie inspiracji Shakespearem, zwłaszcza "Hamletem" (brat zabija brata, syn rozmawia z duchem swojego ojca), a także Biblią i wcześniejszymi filmami wytwórni, których to twórcy nawet nie starają się ukryć i szerzej opowiadają o tym w dokumentach. Fabuła może nie jest może zbyt wyszukana, ale za to film ani przez chwilę nie nudzi. Mamy w końcu do czynienia z produkcją dla dzieci, adresowaną do amerykańskiej publiczności, nie można więc narzekać na schematyczną fabułę. Tym bardziej, że w warstwie metaforycznej, przenośnej, jest to jeden z najlepszych filmów animowanych, jakie widziałem. Przedstawiona tutaj historia powinna zadowolić widza bez względu na wiek, co nie każdemu filmowi Disneya się udało. I, niestety, nie powiodło się to także w kontynuacjach "Króla Lwa", które są – przykro to mówić – o kilka klas gorsze. Twórcy zapewne nawet nie starali się zrobić filmu na miarę pierwowzoru, ponieważ chyba zdawali sobie sprawę, że z góry skazani są na niepowodzenie. W każdym razie pierwsza część może spodobać się widzowi sześcioletniemu, który świetnie będzie się przy niej bawił, by później – już jako na przykład piętnastolatek – odkryć tę opowieść na nowo, odnajdując jej ukrytą symbolikę czy szukając inspiracji, z których czerpali twórcy. Co ciekawe, nie zawodzą bohaterowie. Timon i Pumba to postaci radosne i cieszące się życiem bez żadnych ograniczeń, lekkoduchy, kojarzą się trochę z hippisami. Postaci w tym filmie są bardzo realistyczne, jeśli chodzi o ich psychologię, mimo że mamy do czynienia ze zwierzętami. Twórcy starali się, aby widzowie mogli utożsamiać się z bohaterami tego filmu, przeżywać ich rozterki, próbować postawić się w ich sytuacji. Moim zdaniem wyszło to bardzo dobrze, chociaż nie trzeba było takiego elementu wprowadzać do filmu dla dzieci. Warto także zwrócić uwagę na hierarchizację zwierząt – często wspomina się tu o kręgu życia, co sprowadza się właściwie do łańcucha pokarmowego, ale jest za to postać nie wpisująca się w te kanony, bardziej przypominająca człowieka niż przekąskę dla lwa. Małpa Rafiki jest jakby szamanem sawanny, mędrcem i bardziej pasuje do indiańskich plemion niż fauny dzikiej Afryki. Jest w tym filmie również scena, która nijak ma się do królestwa zwierząt – Rafiki na początku chrzci małego Simbę! Takie zabiegi jeszcze zapewne jeszcze bardziej miały uwydatnić ludzkie charaktery zwierzęcych postaci. Poza wciągającą historią, która przez czternaście lat nie zdołała mnie znudzić, chociaż "Króla Lwa" oglądałem kilkadziesiąt razy, film pochwalić może się także wykonaniem technicznym na bardzo wysokim poziomie. Po raz pierwszy zastosowano w nim, oszałamiającą jak na tamte czasy, technikę animacji – postaci rysowano tradycyjnymi metodami, ale do stworzenia elementów trójwymiarowych, światłocieni i temu podobnych wykorzystano komputery. I tak na przykład antylopy wygenerowane zostały przy pomocy komputera, ale poruszają się po ręcznie narysowanej trawie. Co prawda czasami da się zauważyć pewne niedociągnięcia, np. elementy, które miały wyglądać na przestrzenne, są raczej płaskie, ale miejmy na uwadze, że była to wtedy stosunkowo nowa technika, pierwsze z nią próby, więc nie wszystko musiało wyjść idealnie. Jednak nawet mimo tych małych zgrzytów, za grafikę twórcom należą się zasłużone pochwały. Bardzo starannie się do wszystkiego przygotowano, ekipa Disneya kilka miesięcy spędziła w Afryce, podziwiając tamtejsze krajobrazy, faunę i florę, chcąc to jak najwierniej oddać w filmie. I tak na przykład charakterystyczne drzewo, które widać w jednym z początkowych ujęć, to nic innego jak zdjęcie, które graficy ze studia przerysowali na potrzeby filmu. Samo stworzenie filmu zajęło około trzech lat, a w tym czasie żaden członek ekipy nie próżnował. Efekt końcowy jest naprawdę zadowalający, film do dziś oszałamia pięknie wykonaną grafiką. Bezbłędnie spisała się również ekipa dźwiękowców, która odwaliła kawał znakomitej roboty. Mówiąc szczerze: jeśli o mnie chodzi, muzyka to jeden z największych atutów tego filmu, bez niej traci on co najmniej połowę swojego uroku. Muzykę napisał znany kompozytor Hans Zimmer; bez owijania w bawełnę powiem, że moim zdaniem jest to jego największe osiągnięcie – słuchając ścieżki dźwiękowej do "Króla Lwa" widza przechodzą ciarki, po prostu czysta muzyczna ekstaza. Zimmer dobrze potrafił dopasować muzykę do afrykańskich klimatów, podobnie jak miało to miejsce na przykład w "Ostatnim samuraju", gdzie w kompozycje wplecione zostały motywy japońskie. Jednak muzyka w "Królu Lwie" to nie tylko Zimmer. To także Elton John z piękną piosenką "Can You Feel the Love Tonight?", za którą otrzymał Oscara. To również chór afrykański, który często możemy usłyszeć w filmie. Z Afrykańczyków wyróżnia się zwłaszcza niejaki Lebo M. – to jego głos słychać na samym początku, w scenie, w której widzimy wschodzące słońce. Jego śpiew zachowany został we wszystkich trzydziestu dwu dubbingowanych wersjach, więc w każdym kraju posiadającym swoją ścieżkę dźwiękową film rozpoczyna się tym samym charakterystycznym skandowaniem. Jest to bez wątpienia jedna z najlepszych scen w całym filmie, zawsze poraża mnie jej majestat. No i nie można zapomnieć również o aktorach (wśród nich m.in. Matthew Broderick, Rowan Atkinson, Whoopi Goldberg, Jeremy Irons), ponieważ "Król Lew" to w dużej mierze musical. W filmie usłyszeć możemy kilka świetnych piosenek, a najlepszą z nich jest chyba "Przyjdzie czas" w wykonaniu Skazy i hien. W filmach Disneya strasznie denerwują mnie wszystkie śpiewane wstawki, które są w moim odczuciu zupełnie niepotrzebnymi zapychaczami, ale w przypadku tego jednego filmu jestem to w stanie wybaczyć, ponieważ wyraźnie wpłynęło to na korzyść tej produkcji. Jako ciekawostkę mogę dodać, że dźwiękowcy mieli prawo zabierać głos w różnych aspektach produkcji, nie tylko związanych z udźwiękowieniem – mogli wyrażać swoje opinie odnośnie scenariusza, rozrysowania scen itd. i nie były one ignorowane, jeśli miały sens. Nie można również zapomnieć o świetnie wykonanym polskim dubbingu – prawie wszystkie głosy są dobrze dobrane (mnie nie spodobał się jedynie głos dorosłego Simby), a wykonanie piosenek w niczym nie ustępuje oryginałowi. Warto również wspomnieć, że jest to pierwszy film zdubbingowany na język zuluski – głosy podkładali w nim amatorzy, ale nad całością czuwali ludzie z Disneya i efekt końcowy jest świetny (fragmentów dubbingu zuluskiego posłuchać można na DVD). Studio postarało się także, aby w każdym kraju głosy bohaterów brzmiały jak najbardziej podobnie, co również świetnie się udało. "Król Lew" to jeden z tych filmów, w których nie potrafię znaleźć żadnych słabych stron. W sporej mierze to zapewne mój subiektywizm, ale w tym przypadku nie jestem odosobniony – takich jak ja jest wielu. Bez wątpienia "Król Lew" to film wart polecenia, który poznać powinien każdy szanujący się miłośnik filmów, o ile jeszcze tego nie zrobił, nawet jeśli nie przepada za animacją. Niech samo za siebie mówi to, że wielu ludzi uważa "Króla Lwa" za najwybitniejsze dzieło Disneya, a nawet najlepszą animację w historii. Mało tego: zdarzyło mi się spotkać ze stwierdzeniami, że to najlepszy film w historii. Co na to obywatel Kane, fikcyjna pulpa czy don Corleone?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Król Lew" to niezaprzeczalny lider wśród bajek i baśni. Produkcja opowiadająca ponadczasową opowieść,... czytaj więcej
Od "Króla Lwa" zaczęła się tak naprawdę moja przygoda z kinem. Po obejrzeniu tego arcydzieła zrozumiałem,... czytaj więcej
"Król Lew" to bez wątpienia szczytowe osiągnięcie animacji Disneya, a przy tym jeden z najwybitniejszych... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones