Recenzja serialu

Czarnobyl (2019)
Johan Renck
Jared Harris
Stellan Skarsgård

Historia o prawdzie i cenie kłamstwa

Tego serialu nie da się przypisać do jednej kategorii czy ująć w kilka ładnie skonstruowanych zdaniach. To po prostu warto zobaczyć.
Tuż po obejrzeniu "Czarnobyla" zaczęłam, bardzo przewidywalnie, szukać dodatkowych materiałów o serialu i samej katastrofie. Wysłuchałam wszystkich pięciu odcinków towarzyszącego mu podcastu. Zaczęłam czytać "Czarnobylską modlitwę" Świetłany Aleksijewicz, na której serial w dużym stopniu się opiera. Przeczytałam scenariusze wszystkich odcinków. I cały czas narastało we mnie przekonanie, jak bardzo chciałabym obejrzeć "Czarnobyl" jeszcze raz. Jestem zupełnie pewna, że jest to serial, który warto obejrzeć dwukrotnie.

"Czarnobyl" raczej nie jest serialem, który zaskoczy widza nagłym zwrotem akcji. O tytułowej katastrofie słyszał przecież każdy, a znalezienie dokładniejszych szczegółów to kwestia kilku minut z wujkiem Googlem i ciocią Wikipedią. Nie ma krwawych i niespodziewanych zgonów, nikt nikogo nie zdradza, nie dzieje się nic, czego byśmy się nie spodziewali. Dwa wydarzenia, które dla widza mogłyby być najbardziej szokujące – moment wybuchu reaktora i samobójstwo głównego bohatera, Walerija Legasowa – przedstawione są w ciągu pierwszych pięciu minut i w tle innych ujęć. Wszystko inne: uporczywe zaprzeczanie prawdzie przez radzieckich aparatczyków, brak świadomości zagrożenia u zwykłych ludzi, niesamowity wysiłek i poświęcenie w oczyszczaniu – to elementy historii, która zawiera się (także czasowo) w tych dwóch scenach. Wiemy, jak się zaczęła, i wiemy, jak się skończy. A mimo to serial przez ponad pięć godzin trzyma w napięciu, wzbudza niepokój i nie daje o sobie zapomnieć. Jest w tym jakaś magia, działająca już od pierwszych scen.

No bo właśnie. Na początku poznajemy Walerija Legasowa (Jared Harris) tylko po to, by wysłuchać jego ostatnich słów, których kontekstu jeszcze nie rozumiemy, i zobaczyć, jak umiera. A potem przenosimy się do Prypeci dwa lata wcześniej, do mieszkania Ludmiły (Jessie Buckley) i Wasilija (Adam Nagaitis) Ignatenków. Wybuch elektrowni widzimy jako rozbłysk w oknie, na który Ludmiła nie zwraca nawet uwagi. Dopiero po chwili do Prypeci – i do widzów – dociera fala uderzeniowa i odgłos wybuchu.

Czyli inaczej: gdzieś w tle, na marginesie, dzieje się coś, co za chwilę zmieni cały świat, ale nikt jeszcze tego nie dostrzega. Życie toczy się dalej, choć wszystko się już właściwie przesądziło. Prawda dotrze do nas znacznie później. To naprawdę jest serial mistrzowsko napisany i zrealizowany. Jeśli po ostatnim sezonie "Gry o tron" mieliście wątpliwości, czy HBO potrafi jeszcze wypuścić coś dobrego, to "Czarnobyl" może przywrócić Wam wiarę w kablówkę.

U podstaw każdego dobrego serialu leży przede wszystkim świetny scenariusz. Nie inaczej jest i tutaj. Nie wiem, jak to się stało, że Craig Mazin po serii niezbyt udanych komedii usiadł i napisał właśnie "Czarnobyl" – ale cóż, widać, że wiedział, co robi. I to nie tylko w warstwie researchowej, choć tu także należy zaznaczyć ogromną dbałość o szczegóły i chęć zachowania wierności prawdzie historycznej (chociaż Mazin też dość swobodnie tę prawdę nagina, jeśli tak akurat nakaże mu imperatyw narracyjny – sensowniej byłoby więc chyba mówić o jakiejś wierności idei, jaka ma stać za przekazem).

Ale w "Czarnobylu" zachwycająca jest przede wszystkim konstrukcja samej narracji. Wspomniałam już na początku, że serial rozpięty jest pomiędzy dwoma wydarzeniami – wybuchem w elektrowni i samobójstwem Legasowa – i że oba z nich zobaczmy już w pierwszych minutach. Przez kolejne godziny będziemy obserwować, jakie miały skutki, i coraz lepiej zrozumiemy, co do nich doprowadziło, ale od początku wiemy już, że cała ta historia ma konkretne ramy czasowe. Tym czasem czas w serialu będzie miał swój własny rytm: pierwszy odcinek to kilka godzin, drugi kilka dni, kolejne doliczają już tygodnie i miesiące… I chociaż każdy z nich można traktować jako osobą, zwartą całość, z własnym tematem i wątkiem głównym, chociaż pojawiają się w nich elementy różnych gatunków (horror, dramat historyczny, film katastroficzny, a nawet dramat sądowy), to kompozycja całego serialu pozostaje nie tylko spójna, ale nawet domknięta piękną klamrą kompozycyjną.

Na pochwałę zasługują także dialogi. Bohaterowie często mówią o rzeczach strasznych lub podniosłych, ale cały czas brzmi to jak coś, co ktoś mógłby powiedzieć, a nie tylko przeczytać z kartki. I mimo że mówią nienaganną angielszczyzną, to udaje im się brzmieć tak, jak spodziewalibyśmy się po sowieckiej Rosji: No i dostajemy perełki takie jak: KGB to tylko krąg wzajemnej odpowiedzialności. No proszę.

Duża jest w tym zasługa aktorów. Nie dość, że zostali po prostu dobrze dobrani fizycznie (bo no dobra, nie roi się tu od hollywoodzkich piękności i samo to już pomaga w wczuwaniu się w klimat Ukrainy lat 80., ale jak popatrzy się na zdjęcia realnych osób, na których oparte są postaci, to robi się nieco creepy), to jest tu parę naprawdę świetnych kreacji aktorskich.

Przede wszystkim wielkie brawa należą się odtwórcom głównej trójki bohaterów, czyli Jaredowi Harrisowi, który wcielił się w Walerijego Legasowa, Stellanowi Skarsgårdowi grającemu Borisa Szczerbinę i Emily Watson, czyli serialowej Ulianie Chomiuk (to jedyna główna postać, która nie miała swojego bezpośredniego pierwowzoru w rzeczywistości, co trochę widać). To nie tak, że po tej trójce spodziewałam się złych rzeczy, ale czegokolwiek bym się spodziewała, było lepiej. Tak po pięciu sekundach przestałam myśleć, że o, to Jerzy VI albo Erik Selvig, i mogłam spokojnie uwierzyć, że to grupa ludzi stojących w obliczu niemożliwej katastrofy, którzy muszą podejmować najtrudniejsze decyzje i którym właśnie rozpada się cały światopogląd. No i jest też Jessie Buckley, która jako Ludmiła Ignatenko ma chyba jedną z trudniejszych i bardzo przejmujących ról, a wypada w niej absolutnie przekonująco.

Tutaj mogłabym się jeszcze porozpisywać, jak dobre decyzje podejmuje Johan Renck jako reżyser, jak ładne są zdjęcia Jakoba Ihrego, i jak dużą robotę robi muzyka skomponowana Hildur Guðnadóttir – bo robi, i to bardzo dużą, a przy okazji jest w zupełnie innym stylu niż soundtracki większości seriali. Tylko że ja bym tak mogła jeszcze przez kilka stron, a to naprawdę lepiej zobaczyć niż przeczytać.

Ale żeby nie było, że ja się tu tylko tak zachwycam (tak) i fangirluję (bardzo tak): są też w "Czarnobylu" rzeczy, które chociaż nie są wadami samymi w sobie, to wydaje mi się, że mogą okazać się irytujące dla pewnej grupy odbiorców. Przede wszystkim – pomimo niesamowicie starannie odtworzonych realiów Ukrainy w latach 80. – widać, że jest to serial zrobiony przez kogoś zza drugiej strony żelaznej kurtyny. Dla mnie było to akurat bardzo ciekawe, bo uważam, że takie spojrzenie z zewnątrz pozwala zupełnie inne elementy danej kultury, ale czasem jednak powoduje też pewne poczucie – obcości. Szczególnie widać to chyba w postaciach Uliany i Legasowa, którzy czasem zachowują się tak, jakby wcześniej nie mieszkali w ZSRR i nie wiedzieli, jak działa ten system. Rozumiem, że miało to też unaocznić nam jako widzom bezsilność bohaterów wobec systemu opartego na kłamstwie, ale jednak gdzieś to może zgrzytać.

Troszeczkę osobnym tematem jest kwestia prawdy historycznej w serialu. Jeszcze w trakcie emisji pojawiło się trochę kontrowersji dotyczących tego, w jaki sposób została przedstawiona katastrofa, które fakty wyolbrzymiono, i czy twórcy powinni pozwalać sobie na takie przekłamanie, jeśli sami deklarują, że są zwolennikami atomu? Czy "Czarnobyl" może wzbudzić strach przed promieniowaniem i elektrowniami atomowymi?

Pewnie tak, ale wydaje mi się, że pod tym tematem czai się zupełnie inny. "Czarnobyl" to nie jest serial o zagrożeniach płynących z wykorzystania atomu i trudno rozliczać go z roli, jaką miałby odegrać w dyskusji na temat budowy nowych elektrowni atomowych (a już na pewno budowy elektrowni atomowej w Polsce, no bo serio, bez przesady). Ale jest to serial, który od pierwszych momentów mówi nam, że będzie opowiadał o prawdzie i kłamstwie, i przez samo to prowokuje, aby potem ze wszystkich kłamstw go rozliczyć (twórcy chyba też o tym wiedzą i dlatego rozliczają się sami i sami dekonstruują własną narrację). Ale jednocześnie jest w tym jakiś paradoks, bo czy my na serio oczekujemy, że jakiekolwiek dzieło kultury będzie trzymało się faktów w 100%, nawet jeśli miałoby to oznaczać, ze opowie mniej ciekawą historię? Wydaje się, że większość filmów i seriali przyzwyczaiła nas jednak do tego, że dobrze opowiedziana fikcja jest lepsza i piękniejsza od samych faktów.

Chyba to, co jest w "Czarnobylu" tak zaskakujące i fascynujące, to właśnie ambicja pokazania prawdy pomimo zbudowanej wokół narracji. Prawdy nie tylko o samej tej historii czy poszczególnych wydarzeniach, ale przede wszystkim o ludziach. Ceną kłamstwa jest ludzkie cierpienie, a cierpienie nie daje się przecież zmierzyć w żaden obiektywny sposób, nie można przedstawić go w słupkach i liczbach. Ono po prostu jest.

O tym, jak dobrym serialem – lub szerzej: tekstem kultury – jest "Czarnobyl", niech świadczy to, jak trudno jest określić, jaki właściwie jest główny temat tej historii. Oczywiście, możemy powiedzieć: to serial o katastrofie w Czarnobylu i cenie, jaką musieli zapłacić za nią zwykli ludzie, ich bohaterstwie i poświęceniu. Albo: to historia o wypaczeniach Związku Radzieckiego, o tym, jak ten system demoralizował, jak niewiele było w nim warte ludzkie życie, do jakich katastrof doprowadzał. Albo: to przedstawienia katastrofy ekologicznej, do której doprowadziła ludzka krótkowzroczność i chęć zysku, nawet wtedy, gdy konsekwencje były tak łatwe do przewidzenia i tak straszne. Albo wreszcie: to serial o prawdzie, przed którą nie da się uciec, i o kłamstwach, za które zawsze przyjdzie nam zapłacić.
Problem w tym, że każde z takich stwierdzeń jest niewystarczające i w jakiś sposób upraszcza tematykę serialu. "Czarnobyl" okazuje się zbyt wielowątkowy, zbyt złożony, by dało się go opisać jednym zdaniem. Nie można przyporządkować go do jednej tylko kategorii lub uznać, że istnieje jedyna słuszna interpretacja wszystkich odcinków, którą będzie można streścić w kilku słowach. Oczywiście, można próbować – ale kosztem tego będzie zawsze utracenia jakichś sensów, które jednak w serialu bardzo wyraźnie są.

Ta wielowątkowość i nawarstwienie się sensów – lub, odwołując się do głównego motywu tematycznego serialu, prawd – stanowią ogromną siłę "Czarnobyla". Tego serialu nie da się przypisać do jednej kategorii czy ująć w kilka ładnie skonstruowanych zdaniach. To po prostu warto zobaczyć.
1 10
Moja ocena serialu:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najwybitniejszy reżyser w historii kina i niekwestionowany mistrz suspensu Alfred Hitchcock powiedział... czytaj więcej
Wydarzenia z radzieckiego Czarnobyla, zapoczątkowane 26 kwietnia 1986 roku o godzinie 1:23, znane jako... czytaj więcej
"Czarnobyl" to najnowszy miniserial giganta telewizyjnego HBO, składający się z pięciu odcinków.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones