Recenzja filmu

Split (2016)
M. Night Shyamalan
James McAvoy
Anya Taylor-Joy

Ja, czyli my

Shyamalanowskie thrillery niemal zawsze zbudowane są na fundamencie traumy, i to niemal zawsze płynącej z połamanych rodzinnych relacji. Nie inaczej jest w przypadku "Split": mamy twist, mamy
M. Night Shyamalan lubi zaskakiwać - to żadne zaskoczenie. Wiadomo: reżyser zakochany jest w chwycie tak zwanego "twistu", czyli niespodziewanego zwrotu akcji, który stawia widzowskie oczekiwania na głowie. Wiedzą o tym wszyscy, którzy widzieli "Szósty zmysł" czy choćby "Osadę". A gdy po serii wpadek Shyamalana już zdążyliśmy spisać go na straty, ten zaskoczył ponownie i nakręcił całkiem udaną "Wizytę". Ale na tym nie koniec. Obok tych "dużych" niespodzianek znajdziemy też u niego niespodzianki mniejsze - nie mniej ważne. Choćby taką, że każdy film twórcy pod płaszczykiem pulpowej zabawy z konwencją przemyca dogłębny smutek. Idziemy do kina pobać się trochę z chłopcem, który widzi duchy, a wychodzimy zdruzgotani depresyjną wizją zaświatów. Otóż to: Shyamalanowskie thrillery niemal zawsze zbudowane są na fundamencie traumy, i to niemal zawsze płynącej z połamanych rodzinnych relacji. Nie inaczej jest w przypadku "Split": mamy twist, mamy podtrzymanie formy, ale przede wszystkim mamy traumę.


Nic dziwnego, kiedy głównym kołem zamachowym intrygi jest zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, potocznie zwane rozdwojeniem jaźni. O Shyamalanie swego czasu mówiono często - niekoniecznie trafnie - że jest on "nowym Hitchcockiem". Jeśli tak, "Split" należałoby uznać za "Psychozę" do sześcianu. Norman Bates ze swoim "skromnym" rozdwojeniem stanowi przecież istny okaz zdrowia w porównaniu z Kevinem (James McAvoy), mieszczącym w głowie - bagatela - 23 osobowości. To, że taka sytuacja jest fabularnie nośna, wiemy chociażby z komiksu "Doom Patrol" Granta Morrisona czy serialu "Wszystkie wcielenia Tary". Shyamalan zapewne inspirował się też prawdziwymi przypadkami podobnych zaburzeń, choćby niesławnym Billym Milliganem. Kto jednak oczekuje realistycznego obrazu choroby, ten nie ma czego szukać na seansie "Split". Pod względem (świadomego) stężenia absurdu i niemal fantastycznonaukowych narracyjnych wniosków, film przypomina bardziej Bessonowską "Lucy" niż cokolwiek celującego w jako taką wiarygodność. Ale to nie minus.   

Żeby dźwignąć na barkach całą historię - bo tego wymagał koncept "Split" - James McAvoy musiał przecież uciec się do hiperboli. Choć w filmie nie pojawiają się wszystkie 23 osobowości Kevina, to aktor i tak stanął przed zadaniem stworzenia szeregu równoległych, różnorodnych postaci. Wyszła mu iście cyrkowa sztuczka, żonglerka akcentami, gestami i minami. McAvoy oddziela kolejne "maski" grubymi, nieraz wręcz karykaturalnymi krechami, ale nie zatrzymuje się na fasadzie, kombinuje też wgłąb, miesza tonacje. Najpierw poznajemy jego drapieżną, niebezpieczną stronę: klasycznego napastnika rodem z kina grozy, który porywa trzy bogu ducha winne nastolatki i zamyka je w piwnicy w niewiadomym celu. Z czasem aktor odsłania jednak całe spektrum odcieni: od komediowego do dramatycznego. I jeśli momentami czujemy przesyt, aż do punktu niewygody - tak miało być. Shyamalan raz za razem prowokuje podobne wrażenie, podchodząc ze swoją kamerą nieprzyjemnie blisko twarzy Kevina, wrzucając nas za granicę strefy komfortu - zarówno jego, jak i naszej.


Ta karuzela wrażeń wciąga, choć nie sposób ukryć, że na dłuższą metę forma filmu nieco zbyt wiernie naśladuje stan umysłu jego bohatera. Jest trochę tak, jakby sama fabuła ulegała dysocjacji: nie tylko kolejne osobowości Kevina ale i kolejne wątki walczą o kontrolę, wchodząc sobie nawzajem w drogę. "Split" tylko startuje jako klaustrofobiczny horror opowiadany z punktu widzenia dziewczyn uwięzionych nie-wiadomo-gdzie przez nie-wiadomo-kogo, coś na kształt "Cloverfield Lane 10". Bo Shyamalan nie trzyma się jednego punktu widzenia, rozrzedza opowieść. Buduje analogię między jedną z ofiar a napastnikiem, przeplata właściwą akcję retrospekcjami, opuszcza piwnicę razem z Kevinem, by odwiedzić jego terapeutkę (Betty Buckley), a potem zabiera nas na wykład, na którym psycholożka tłumaczy niuanse dysocjacyjnych zaburzeń tożsamości. Oczywiście, reżyser podaje w ten sposób ważne informacje, buduje tematyczne zaplecze i przygotowuje kolejne zwroty akcji. Ale przy okazji robi wrażenie, jakby niezbyt ufał widzom. Gubi też intensywność wyjściowej sytuacji spod znaku "jesteśmy zamknięte w piwnicy psychopaty".

Szkoda, bo kluczem do filmu jest właśnie rysujący się w niewoli układ sił, rozdźwięk między dwiema "zwyczajnymi" dziewczynami (Haley Lu Richardson, Jessica Sula) a nieprzystosowaną Casey (Anya Taylor Joy, po "Morgan", "Czarownicy" i "Split" powoli wyrastająca na nową księżniczkę horrorów). Claire i Marcia są królowymi szkoły - Casey jest licealnym dziwadłem. One chcą zaciekle walczyć o przetrwanie - ona przyjmuje zaskakująco apatyczną postawę. Ale to właśnie Casey zacznie rozumieć Kevina, nawiąże z nim nić porozumienia. Shyamalan snuje bowiem opowieść o komitywie wyrzutków. O outsiderach uszlachetnionych przez cierpienie, którzy w najczarniejszej godzinie będą mogli rozpoznać się w tłumie "normalsów", a potem - być może - … poprowadzą ludzkość na kolejny szczebel ewolucji? Jeśli wizja takiej "dyktatury przegranych" trąci nieco faszyzmem, spokojnie: Shyamalanowi nie umykają mroczne implikacje jego spostrzeżeń. Tak, opowiada ono o próbie przekucia traumy w coś pozytywnego, ale pozostaje podejrzliwy i sceptyczny.


"Split" podkopuje przecież typową horrorowo-thrillerową logikę pojedynku między ofiarą a bestią. Film dowodzi, że odegranie rytuału kompensacyjnego, pokonanie metaforycznego potwora, nie załatwia sprawy. Nie tak łatwo wyegzorcyzmować własne demony. Możesz zneutralizować bezpośrednie zagrożenie - ale trauma pozostanie. Nawet terapia gatunkami filmowymi zdaje się nie przynosić poprawy; dym po spektaklu opada, a my zostajemy w punkcie wyjścia, sami ze sobą. Kinowe schematy przegrywają ostatecznie w konfrontacji z prawdziwymi dramatami. Shyamalan jednak wciąż próbuje. Nie działa jedna konwencja? Spróbujmy z kolejną. Oto dziwna metarefleksja i zarazem niespodziewany chwyt marketingowy, jakie reżyser proponuje na koniec filmu - za pięć dwunasta, kiedy wydaje się, że już po wszystkim. Niespodzianka! Shyamalan cały czas grał w zupełnie inną grę, niż myśleliśmy. I koło się zamyka: od traumy wracamy z powrotem do twistu.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Po tak średnich produkcjach jak "Ostatni władca wiatru", czy "1000 lat po Ziemi" twórca niezapomnianego... czytaj więcej
Fani M. Nighta Shyamalana czekali na powrót swego idola do formy od lat. Dotychczas dziwnym trafem na... czytaj więcej
Dzisiaj gdzieś wyczytałam, że Split już drugi tydzień utrzymuje pierwsze miejsce w amerykańskim... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones