Recenzja filmu

Cadillac Records (2008)
Darnell Martin
Adrien Brody
Jeffrey Wright

Marzenie o cadillacu

"Moja żona będzie jeździć cadillakiem." - to jedno z pierwszych zdań wypowiedzianych w filmie przez Leonarda Chessa. Przyszły twórca Chess Records bardzo długo kierował się tym marzeniem. Kiedy
"Moja żona będzie jeździć cadillakiem." - to jedno z pierwszych zdań wypowiedzianych w filmie przez Leonarda Chessa. Przyszły twórca Chess Records bardzo długo kierował się tym marzeniem. Kiedy je spełnił, kupował samochody wszystkim swoim gwiazdom. Tajemnica tytułu filmu (i recenzji) właśnie została wyjaśniona.

"Cadillac Records" jest typowym filmem biograficznym. Zero staje się bogaczem, spełnia się amerykański sen imigranta. Na szczęście charaktery bohaterów nie są nakreślone grubą kreską. Leonard (Adrien Brody) nie zachowywał się jak większość potomków białych plantatorów. Można powiedzieć, że był zbawieniem dla utalentowanych muzycznie Afroamerykanów. Twórca Chess Records traktował "czarnych" współpracowników jak równych sobie. Przez większą część filmu Chess jest herosem bez wad, opiekunem swoich podopiecznych. Nawet jeśli popełniał błąd, to robił to ze szlachetnych pobudek. Twórcy tak wykreowali tę postać, że gdy Leonard nie chce pomóc przyjaciołom (czyli nie jest tak wspaniały, jak nam się wydawało), nie traci naszej sympatii.

Mimo że bohaterowie spełniają swoje marzenia bez większych problemów, film nie jest cukierkowy. Ze sławą przychodzą problemy, uzależnienia, życie rock'n'rollowca. Nie każdy potrafi sobie z nimi poradzić. Widzimy upadki i ludzkie tragedie. Sukces nie powoduje, że życie afroamerykańskich gwiazd jest usłane różami.

Film podejmuje problematykę segregacji rasowej. Widz jest świadkiem bestialskiego traktowania czarnoskórych (znanych) obywateli USA przez policję. Chucka Berry nie wpuszczono na jego własny koncert, a Etta James nie jest obsługiwana w restauracji, gdy nie siedzi obok niej jasnoskóry mężczyzna. Wielokrotnie pojawiają się tabliczki z napisem: "Tylko dla białych". W takim świecie Leonard Chass wydaje się jedynym sprawiedliwym.

Dobrze spisali się aktorzy grający muzyków. Nie tylko są wystarczająco przekonujący jako bluesmani, ale także nagrali własne wersje przebojów wytworni Chess Records. Piosenki w ich wykonaniu może nie są w 100% zgodne z pierwowzorami, ale oddają charakter epoki. Specjaliści od kostiumów i makijażu także im nie ustępują. Co prawda, Yasiin Bey jako jedyny z obsady przypomina z wyglądu pierwowzór swojej  postaci, a Beyoncé z wypchanymi biodrami początkowo śmieszy, ale przy oglądaniu filmu wyszczuplona Etta James czy inne różnice w fizjonomii aktorów z gwiazdami bluesa nie przeszkadzają.

Film Darnell Martin nie jest wybitny, ani nie wnosi nic nowego do kinematografii. Jeśli go nie obejrzysz, nie stracisz wiele, bo jest to film na leniwe popołudnie - wystarczająco ciekawy, mimo wszystko niezbyt trudny w odbiorze, odpowiednio klimatyczny. 

Wątpię w to, że "Cadillac Records" może wywrócić czyjeś życie do góry nogami, ale wierzę, że podczas seansu jeszcze niezorientowani widzowie dostrzegą jak niesprawiedliwy i krzywdzący jest brak tolerancji na tle rasowym.
Może część widowni po obejrzeniu "Cadillac Records" zacznie słuchać jazzu i bluesa?
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones