Recenzja filmu

Batman v Superman: Świt sprawiedliwości (2016)
Zack Snyder
Leszek Zduń
Ben Affleck
Henry Cavill

Taka piękna katastrofa

Reżyser umiejętnie zaciera granice między długą ekspozycją a głównym wątkiem opowieści, konsekwentnie trzyma się poważnej i mrocznej tonacji, której przeciwstawia krótkie, brutalne i chaotyczne
Nic mnie tak nie trzyma na dystans od kina jak premiera kolejnego superbohaterskiego filmu. Nic poza spotkaniem kilku superbohaterów w jednym filmie. Nic poza spotkaniem dowolnego superbohatera z Supermanem. Najnudniejszy superbohater, jakiego kiedykolwiek wymyślono, może wszystko, nie ma wad, a poza jedną kosmiczną substancją – także żadnych słabości. Do kina zapędził mnie jednak odruch schadenfreude – niskie pragnienie zobaczenia porażki reżysera świetnych "Watchmen. Strażników", podlane gęstym sosem miażdżących opinii zachodniej krytyki. Opinii zresztą intrygujących, bo niemal każdy głos o tym, że w filmie brakuje lekkości, humoru, epickich scen walki, że narusza nienaruszalną esencję komiksowych bohaterów, a  przede wszystkim, że fani kina spod znaku Marvela i małe dzieci kochające facetów w obcisłych trykotach będą się przez większość seansu po prostu nudzić – brzmiały dla mnie wyłącznie jak solidna rekomendacja. Takie spotkanie na szczytach to ryzykowna idea i udźwignąć mogą ją chyba tylko dwie skrajne konwencje – farsa lub całkowita powaga. Zack Snyder zaryzykował drugą i wyszedł z tej walki nieco poturbowany, ale jednak żywy.

 

"Batman v Superman" to film mroczny, nawet w porównaniu do niedawnej trylogii Christophera Nolana, czynienie jednak z tego zarzutu jest co najmniej dziwaczne. Ton ten nie powinien być zaskakujący choćby dla fanów komiksowej serii Franka Millera "Mroczny Rycerz Powraca" czy tych, którzy poznali alternatywny świat DC stworzony na użytek gry "Injustice: Gods Among Us". Najbardziej zaskoczeni zdają się krytycy, którzy odnoszą obraz Snydera do tradycji hollywoodzkiego kina superbohaterskiego, za powód niechęci podając quasi-eksperckie argumenty, że to reżyser nie rozumie istoty swoich bohaterów. "Batman nie zabija", bo to niepodważalny topos, zupełnie jakby przekonywać, że Jezus miał bogate życie erotyczne. Czy jednak czołobitność wobec toposów nie jest trochę naiwna? Czy to nie z romantycznego wątku Marii Magdaleny niektóre opowieści o Chrystusie czerpią apokryficzną moc? Czy nie tym sprzeniewierzeniem się tradycji Martin Scorsese w swoim "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" wygrał wyścig o najlepszy ludzki obraz proroka w historii kinematografii? Nie ma nienaruszalnych toposów, istnieją tylko ich złe trawestacje. Batman, który torturuje, zabija i nieformalnie wydaje wyroki śmierci przez swój znak nietoperza nie jest ciałem obcym w dekadenckich czasach. Jego reakcja wydaje się naturalną konsekwencją zwątpienia w postęp, narastającego w nim poczucia bezsilności i krańcowego zmęczenia ponad dwudziestoletnią krucjatą. Bohater Nolana stale balansował na krawędzi; zawsze był o kilka kroków od przejścia z chwilowego mroku w całkowitą ciemność. Ten Snydera to człowiek, który tę granicę dawno przekroczył – dzięki temu jest zarówno ekranową emanacją Mrocznego Rycerza Franka Millera jak i posępną kontynuacją trylogii Nolana.
 
 

Nadchodzącą zapaść zwiastuje sekwencja scen z trzema głównymi bohaterami filmu. Morderczy trening Batmana jest tyleż rozładowywaniem frustracji co ostatnią próbą podjęcia wysiłku naprawy świata, jednak zmiana perspektywy pokazuje, jak sprzęt treningowy zamienia się w pętające bezsilnego bohatera łańcuchy. W tym samym czasie Lex Luthor zgłębia tajemnice kryptonitu, by po raz pierwszy wykorzystać swą wiedzę w praktycznych celach – pozbyć się kompleksu geniusza, pozostającego dotąd bezbronnym wobec półboga. Superman z kolei biernie gapi się w przestrzeń – jest wszechmocny, ale czuje, że ludzkość w równej mierze widzi w nim obrońcę i kata. Nic dziwnego, że na tak przygotowanym gruncie wyrośnie poważny konflikt wartości i wzajemna nieufność.

Zanim jednak dojdzie do otwartej wojny na śmierć i życie, dramat będzie się nieśpiesznie rozgrywał w ciemnych, klaustrofobicznych sceneriach. Przestrzeń, po której snują się bohaterowie, podkreśla ich zmęczenie, zwątpienie w sens swoich działań i brak jakiegokolwiek rozeznania w motywacjach przeciwników. Nie tylko w tonacji i pomyśle na bohaterów Snyder nawiązuje do swych "Watchmen. Strażników". Podobnie jak jego najlepszy film "Batman v Superman" ma za punkt wyjścia kłopotliwe zagadnienie: "Who watches the Watchmen?". I podejmuje podobne wątki: Ile można poświęcić w imię pokoju? Czy warto rezygnować z wolności jednostek na rzecz społecznej inżynierii? Podobnie jak w "Strażnikach" do głosu dochodzi konkluzja, że zaniedbywanie prawa w imię sprawiedliwości musi się kiedyś zemścić. Superman jest tu bliskim krewnym Doktora Manhattana, którego człowieczeństwo podtrzymują jedynie osobiste relacje z garstką najbliższych. Naczelny villain może i jest cynicznym, chorym z ambicji radykałem, ale podobnie jak Komediant odmawia śpiewania w jednym chórze z ludźmi, którzy czczą nadczłowieka jak zbawcę. Nawet jeśli próbuje jego chwilową niepopularność wykorzystać do własnych celów, ma rację, gdy przestrzega przed podarowaniem kontroli nad światem jednostce, nawet jeśli jest nią heros o złotym sercu. Absolutyzm jest zawsze niebezpieczny, bo nigdy nie można przewidzieć, kiedy władca stanie się tyranem, a jak dopowiada Batman: "żaden człowiek nie jest wiecznie dobry". W tym sensie zarówno szaleństwo Luthora, jak i degeneracja Batmana pełnią funkcję mitu założycielskiego Ligi Sprawiedliwości, u podstaw której leży prosta myśl: tylko w grupie można decydować o losach świata, nikt nie powinien być sędzią, trybunałem odwoławczym i wykonawcą wyroku jednocześnie. 

   

Niestety, Snyder podjął się karkołomnego zadania połączenia w jednym filmie epickiego konfliktu dwóch flagowych postaci uniwersum DC i jednocześnie zasygnalizowania kierunku, w którym będzie zmierzać dalsza, rozpisana na przynajmniej kilka filmów, szeroko zakrojona opowieść. Krytycy mają rację, że odbiera to spójność i samodzielność jego obrazowi i sprawia, że wygląda bardziej jak pełnometrażowy pilot serialu niż pierwsza część filmowej sagi. Zwłaszcza że przeładowanie wątkami pobocznymi zemściło się na kompozycji – w wielu miejscach ma się nieodparte wrażenie, że oglądamy skróconą, nie najlepiej zmontowaną wersję większego projektu.

Mimo warsztatowych niedociągnięć miło powitać na ekranie mniej schematyczny od popularnej papki film o superbohaterach, w którym nie odmierza się w równych proporcjach dramatu, scen akcji i rozładowującego napięcie humoru. Reżyser umiejętnie zaciera granice między długą ekspozycją a głównym wątkiem opowieści, konsekwentnie trzyma się poważnej i mrocznej tonacji, której przeciwstawia krótkie, brutalne i chaotyczne pojedynki. Oszczędzenie nam sztampowych epickich walk sprawia, że zamiast audiowizualnej orgii pozostaje poczucie ożywczego niedosytu, zwracające uwagę raczej w kierunku opowieści, która nieoczekiwanie stała się czymś więcej niż trzygodzinną kroniką bitki między herosami w pelerynach. Przede wszystkim w głowie pozostaje klimat – ciężki, duszny, nierozładowany żadnym zgrabnym żarcikiem, bo cyniczne poczucie humoru Luthora nie rozrzedza, tylko potęguje ponury nastrój. 

Film nie ustrzegł się kiczu, który wypływa w cyfrowym projekcie postaci Doomsdaya czy w sennych wizjach głównych bohaterów. Te drugie to problem raczej wizualny; koncepcyjnie pozostają spójne z resztą filmu, równocześnie zapowiadając potencjalny rozwój wypadków w sequelach. Otwierającą film sceną zabójstwa rodziców Wayne'a Snyder odcina się od tradycyjnej genezy Człowieka-Nietoperza. Ojciec nie zasłania członków rodziny swoim ciałem, ale stawia napastnikowi opór. Ten gest – tyleż heroiczny co bezsensowny – zupełnie zmienia wymowę dziecięcej traumy przyszłego Batmana. Reakcją na zło jest więc dla niego agresja, a nie racjonalna refleksja o potrzebie chronienia prawych i bezbronnych. Być może to pamięć zgorzkniałego dziś Wayne'a zniekształca przeszłość? Odpowiedź, czy i tym razem świat Wayne'a rozsypie się jak perły z naszyjnika matki, przyniosą dopiero kolejne części. Niedoskonały "Batman v Superman" w warstwie emocjonalnej i mitotwórczej pozostawia po sobie silniejszy efekt niż wszystkie zgrabnie zrealizowane produkcje Marvela razem wzięte, a tak ciekawego Batmana jak ten Afflecka nie dostarczył dotąd żaden z jego odtwórców. Zacku Snyderze, przepraszam, że nie czekałam.
1 10
Moja ocena:
7
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Przez wiele lat wszyscy fani Batmana i Supermana czekali z niecierpliwością na ich konfrontację na dużym... czytaj więcej
Ciężko we wstępie do tak gorąco wyczekiwanego filmu napisać coś, co nie nosiłoby znamion truizmu. Gdy... czytaj więcej
Dzieło tworzone z pasją. Film, który na nowo pokaże oblicze Supermana. Film, który wyciśnie z widza... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones