Recenzja filmu

Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)
Gareth Edwards
Waldemar Modestowicz
Felicity Jones
Diego Luna

Tarkin wiecznie żywy

Są tacy, których nowy rozdział gwiezdnej sagi doprowadził do stanów ekstatycznych, o czym świadczą liczne dziewiątki i dziesiątki wystawiane przez użytkowników Filmwebu. "Łotr 1" to już niestety
Są tacy, których nowy rozdział gwiezdnej sagi doprowadził do stanów ekstatycznych, o czym świadczą liczne dziewiątki i dziesiątki wystawiane przez użytkowników Filmwebu. Muszę przyznać, że i mnie zwiastuny "Dziennik łotra (1950)Łotra" narobiły apetytu na epickie widowisko, a pojawienie się w jednym z nich Vadera już samo w sobie gwarantowało nerdgasm, jednak ostatecznie jedyną pozytywną rzeczą jaką mogę powiedzieć o filmieGaretha Edwardsa, to to że pozwolił mi docenić jak dobrym filmem było jednak "Przebudzenie mocy". Bo przy wszystkich swoich niedociągnięciach scenariuszowych, takich jak kopiowanie "Nowej Nadziei" (wraz z kopią Gwiazdy Śmierci) i Rey, która bez żadnego treningu jest lepszym Jedi niż Luke po całym tygodniu noszenia Yody na barana... przy tym wszystkim, "The Force Awakens"to fan fiction w najlepszym tego słowa znaczeniu - zrobione z miłości do świata i bohaterów Gwiezdnych Wojen i traktujące z szacunkiem, nawet jeśli trochę zbyt zachowawczo, dziedzictwo oryginalnej trylogii. "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)Łotr 1" to już niestety typowy produkt – zrobiony z myślą o zysku, bez troski o dobro serii. Napisany przez jednych, nakręcony przez drugich, a zmontowany przez jeszcze innych. Złowrogie plotki o zarządzonych przez studio dokrętkach okazały się prawdą, a o skali zmian niech świadczą wyżej wspomniane zwiastuny, które zawierały fragmenty scen nie pojawiających się w ostatecznej wersji filmu, a sugerujących, np. inne zakończenie, odmienne przedstawienie postaci Saw Gerrery, itd.


Najsłabszy element epizodu "3 i pół" to postaci. Niby każda ma swoją historię, a w czasie trwania akcji przechodzą nawet przemiany wewnętrzne (Jyn ze zrezygnowanej abnegatki staje się bojowniczką o słuszną sprawę, a Cassian z zimnokrwistego cyngla Rebelii, który w swojej pierwszej scenie nie waha się strzelić w plecy informatorowi, awansuję do rangi godnego zaufania przyjaciela Jyn, który przedkłada moralny osąd nad rozkazy), a jednak brak im polotu, wiarygodnych motywacji, i napisane są wedle dobrze znanych szablonów. Cudowny jest ten moment, gdy w czasie zagłady Jedha Saw Gerrera każe wszystkim uciekać, podczas gdy sam zostaje by ot tak sobie umrzeć pod stertą kamieni, bo zmęczony już jest tym ciągłym uciekaniem i wojowanie. Dzieje się to zaraz po tym, jak dowiaduje się, że istnieje sposób na zniszczenie Gwiazdy Śmierci - jedyna szansa na pokonanie imperium... ale nie. Klisza bohaterskiego olania pobratymców w potrzebie tylko po to, żeby umrzeć tragiczną, acz nie przynoszącej nikomu żadnego pożytku, śmiercią kończy karieręForesta Whitakeraw Gwiezdnych Wojnach. Pozostali nie mają tyle szczęścia – włączając w to widzów. Albowiem w załodze "Łotra" nikt nikomu nie ufa, nikt nikogo nie lubi, a co za tym idzie brak między postaciami jakiejkolwiek chemii. Robi się drętwo, momentami patetycznie i... nudno. Tylko droid K-2SO – fatalista z wisielczym poczuciem humoru – jako tako ratuje sytuacje, co nie zmienia faktu, że jakoś w cale nie obchodził mnie los postaci - powodzenie ich misji i ich walka o przetrwanie. I to nie dlatego, że z góry wiedziałem, że misja się powiedzie.


Jedyną naprawdę przykuwającą uwagę postacią jest tu Orson Krennic. Od pierwszej scenyBen Mendelsohnrobi piorunujące wrażanie w swoim eleganckim białym kubraczku, a jego gra to powiew świeżego powietrza – subtelne połączenie powierzchownej poczciwości z okrutnym urzędniczym wyrachowaniem. Niestety potem, pomimo najlepszych starań Mendelsohna, postać zostaje stłamszona i zdominowana, kolejno przez Wielkiego Moffa Tarkina i przez Lorda Vadera. I tu dochodzimy do, jak dla mnie, dwóch największych zgrzytów. Po pierwsze Vader. Finałowa scen, w której Vader w pojedynkę i w ciasnym korytarzy wyrzyna mieczem świetlnym rebeliantów usiłujących dostarczyć plany Gwiazdy Śmierci na pokład Tentative IV, a potem patrzy jak statek księżniczki Lei odlatuję wraz z planami w siną dal jest po prostu genialna i jest bez wątpienia najlepsza sceną w całym filmie. Wiemy, że raptem z kilka minut Vader dogoni rebeliantów i rozegrają się wydarzenia otwierające "Nową Nadzieję". Rozbawiła mnie natomiast scena jego pierwszego spotkania z Krenniciem. Vader, jak to ma w zwyczaju, udziela swojemu podwładnemu reprymendy dusząc go, a gdy już wypuszcza gardło Krennica z niewidzialnego uścisku, rzuca one-linera jakiego nie powstydziłby się Arnold Schwarzenneger, mówiąc: "Don't choke on your ambition". Budum-tss. Oczywiście Vader miał swoje odzywki, takie jak chociażby "Apologies accepted, Captain Needa" rzucone zaraz po ukatrupieniu rzeczonego kapitana, ale w tym momencie bardziej przypomniał mi się James Bond, np.Sean Connerymówiący "Shocking. Positively shocking", po tym jak w "Goldfingerze" zabija przeciwnika rażąc go prądem. Sam już nie wiem czy słowa Vadera były tak nie śmieszne, że aż żenujące, czy wręcz przeciwnie – tak żenujące, że aż śmieszne. A jeżeli ktoś sądzi, że się czepiam szczegółów, to trafił pod zły adres – to są "Gwiezdne wojny" – tutaj ludzie od dwudziestu lat kłócą się o to czy Han strzelił pierwszy i czyLucasmiał prawo wprowadzić trwającą pół sekundy poprawkę do sceny w kantynie.


Tarkin natomiast to zombie z prawdziwego zdarzenie -Peter Cushingzmartwychwstały przy pomocy CGI iGuya Henry'ego, który było obecny na planie i na którego twarz nałożono tę należąco do zmarłego ponad dwie dekady temu aktora. Nie było w tym nic złego, gdyby pojawił się tylko na kilka sekund i rzucił dwa czy trzy zdania, ale paradoksalnie, Tarkin dostaje więcej czasu ekranowego – i więcej tekstu – niż w "Nowej Nadziei". Próby przywracania do życia zmarłych aktorów za pomącą komputera pojawiały się już, np. w "Gladiatorze"Ridleya ScottaodtworzonoOlivera Reeda, ale była to sytuacja wyjątkowa –Reedzmarł podczas kręcenia filmu, więc wycięto jego twarz z już nakręconych scen i powklejano na twarz dublera by uzupełnić brakujące ujęcia.Garetha Edwardsbudzi jednakCushingaz dwudziestoletniej niebytności na ekranach, i można się tylko zastawiać, czemu nie pozwolonoGuyowi Henry'emuGuy Henry, który i tak jest trochę podobny doCushinga, zagrać roli całym sobą, zamiast tego na siłę starano się stworzyć ułudę, że oto oglądamy coś, o czym i tak wiemy, że jest nieprawdziwe, a co dodatkowo wypada średnio przekonującą – CGI po dłuższym czasie zawsze zdradza swoją sztuczność nadmierną gładkością tekstur i płynnością ruchów, a głos nie brzmi wcale jak tenPetera Cushinga. Co z żywym, prawdziwym aktorem, który w rolę wkłada siebie, czasem improwizuje? Nie zapominajmy, że toHarrison Fordzaimprowizował w "Imperium kontratakuje"słynne "Wiem", zamiast po prostu odpowiedzieć Lei, że ja kocha jak było w scenariuszu. Najważniejsze pytanie jednak brzmi... co na to samPeter Cushing? Pochwaliłby? Udzieliłby aprobaty? A może by się nie zgodził na frywolne zabawy jego wizerunkiem? – W tym sęk, że się nigdy nie dowiemy, i jakiś niesmak pozostaje, gdy tak wielki i utalentowany aktor jest pośmiertnie "używany" jak własność publiczna, z oczywistych względów bez swojej wiedzy i zgody.


Inne grzechy? Brak klimatu i tandetny fan service w postaci umieszczania cytatów, również tych wizualnych, z poprzednich filmów – i nie mówię tu o "I have a bad feeling about this", itp., które padają w każdej części, ale o Tarkinie, który znów mówi, że atak przeprowadzi "with one swift stroke" i o dwóch gangsterach z kantyny w Mos Eisley, których Jyn spotyka na Jedha. Jeden z nich rzuca do niej: "You just watch yourself", czyli te same słowa, których wypowiada do Luke'a w "Nowej Nadziei" zanim Obi-Wan rozprawia się z nim swoim mieczem świetlnym. Twórcy puszczają oko do widowni i mówią: "Pamiętacie to, pamiętacie to z poprzednich części, fani? To macie to jeszcze raz. I co, cieszycie się?" - Nie. Swoją drogą mieli chłopcy szczęście – gdy mijali Jyn musieli być właśnie w drodze na statek lecący na Tattoine, inaczej nigdy by nie zdążyli ucięć z Jedha.

Smutna prawda jest taka, że "Łotr Jeden" to bardzo przeciętne kino science-fiction z nijakimi postaciami, poprawnym acz nieinteresującym aktorstwem, solidnymi efektami specjalnymi i fabułą, która jest tam bo… no bo film musi mieć fabułę, ale nie dołożono żadnych starań, żeby uczynić ją wciągającą lub intrygującą. Z góry znamy zakończenie (takie już prawa prequela), ale ukatrupienie głównych bohaterów w finale to tylko testament twórców co do tego jak nie warte uwagi i przytrzymania przy życiu postaci stworzyli. Gdyby nie STAR WARS w tytule, nie byłoby o czym mówić.

A czy jest w filmie coś dobrego? Finałowa scena kosmicznej bitwy Rebelii z siłami Imperium na orbicie planety Scarif. Jedyny fragment, w którym było czuć klimat "Gwiezdnych Wojen"... no cóż.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nadzieja. Na niej od początku budowana była saga "Gwiezdnych Wojen". Kiedy w 1973rokuGeorge Lucaszaczął... czytaj więcej
Pochód "Gwiezdnych Wojen" przez kinowy ekran trwa. Rok temu fani nerwowo obgryzali paznokcie przed... czytaj więcej
Mimo ogromnego sukcesu kasowego "Przebudzenie Mocy" rozczarowało wielu widzów niemal całkowitym... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones