Recenzja filmu

Aquaman (2018)
James Wan
Marek Robaczewski
Jason Momoa
Amber Heard

Król otchłani

Superbohaterowie ratowali już świat na lądzie, w przestworzach, mitycznych krainach czy w przestrzeni kosmicznej. Jednemu zdarzyło się nawet odwiedzić poziom subatomowy, stąd nic dziwnego, że
Superbohaterowie ratowali już świat na lądzie, w przestworzach, mitycznych krainach czy w przestrzeni kosmicznej. Jednemu zdarzyło się nawet odwiedzić poziom subatomowy, stąd nic dziwnego, że autorom komiksów przyszło również do głowy, że zamiast biegać czy latać z zawrotną prędkością, jeden z herosów może równie dobrze przecinać w mgnieniu oka oceaniczne głębie. Niechaj włada on mową pod wodą i ma pod rozkazami tamtejszą faunę. Niechaj żyje na granicy oceanicznego i lądowego świata. Niechaj mieszkańcy portowych wiosek i miast znają go pod pseudonimem Aquaman. 

Jeśli twórcy filmowych adaptacji komiksów spod znaku peleryny i trykotów nie wycisnęli jeszcze wszystkiego z ich zeszytów, możemy być pewni, że w najbliższych latach zaległości spróbują nadrobić, a dyskusja na temat tego, jak daleko za filmowym uniwersum Marvela jest filmowe uniwersum DC ciągnąć się będzie jeszcze długo po tym, jak ostatni spin-off opuści multipleksy. O ile do ekranizacji zbiorowych, heroicznych potyczek ci ostatni szczęścia nie mieli, o tyle wyśmienita "Wonder Woman" przypomniała o czasach, w których wartość emocjonującej, zapierającej dech w piersi opowieści stawiana była przez duet DC – Warner Bros. o wiele wyżej, niż nierozsądny plan prześcignięcia konkurencji w będącej jej specjalnością dyscyplinie. Zaprezentowanie publiczności kinowego Aquamana ten sam zespół realizacyjny potraktował już zdecydowanie po macoszemu. Wystarczy porównać sposób, w jaki w "Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości" wjechała na ekran wcielająca się w amazońską księżniczkę Gal Gadot z tym, jak w owej produkcji przedstawiono jego, a przecież "Lidze Sprawiedliwości" niezupełnie owo negatywne wrażenie udało się zatrzeć. Odliczanie czasu do premiery solowego filmu o dogadującym się z rybami właścicielu imponującej muskulatury dobiegło jednak końca, a on sam prezentuje się na swoim już zaiste okazale.



Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Powierzenie zadania właściwemu człowiekowi to w zasadzie połowa sukcesu, a James Wan okazał się w przypadku powyższej produkcji wyborem trafionym. Jeszcze zanim australijski reżyser malezyjskiego pochodzenia wyszedł poza konwencję kina grozy pokazał, że nawet eksplorując ją po raz enty potrafi zaskoczyć. Cóż wspólnego mają bowiem ze sobą "Piła" i "Obecność" oprócz tego, że to świetne horrory? Gdy jego odsłona "Szybkich i wściekłych" zebrała pochlebne recenzje pozbyliśmy się ostatnich wątpliwości, że wzmiankowanego twórcy szufladkować nie warto. Nawet dla kogoś tak wszechstronnego powzięcie misji wyreżyserowania filmu superbohaterskiego było jednak jak wejście do innego świata. James Wan przestąpił jego bogate progi i bawił się w nim znakomicie.



Dokładnie tak należy rozumieć jego starcie z legendą Aquamana. Idę o zakład, że podczas pracy nad filmem jego wewnętrzne dziecko przejęło stery. W każdym razie wskazuje na to efekt końcowy. "Aquaman" nie próbuje udawać, że wyszedł z podwodnego świata istnych baśniowych cudów na ląd, na którym twardo postawił stopę. Że CGI nie zostało wygenerowane komputerowo, że kostiumy nie powstały na potrzeby filmu i że mając za wzór egzemplarze komiksów, których głównym adresatem jest – nie oszukujmy się – odbiorca młodociany, aspiruje do rangi kina poważnego czy wielkiego. Dobra zabawa podekscytowanego atrakcjami, osiągnięciami technologicznymi i kuriozami podwodnej cywilizacji chłopca to niemal wyłączny cel produkcji, a faktu, że budzi się on nie tylko w sercu Wana ciężko nie uznać za duży jej sukces.



Wyłącznie dla formalności napiszę w tym miejscu, że w tytułowego strażnika wód wcielił się Jason Momoa, a kto widział publikowane przez niego w portalach społecznościowych pliki wideo z planów filmowych doskonale wie, że do roli Aquamana pasuje nie tylko ze względu na swą fizjonomię, ale i pachnące testosteronem, marynarskie i pozytywnie zawadiackie usposobienie. Sportretowana przez niego postać to potomek latarnika, Toma Curry'ego (w tej roli Temuera Morrison) i królowej rodu Atlantów, czyli innymi słowy, odegranej przez Nicole Kidman, nomen omen, Atlanny. W godzinach pracy Tom znajduje ją nieprzytomną i wyrzuconą przez fale na skaliste wybrzeże. Zabiera do domu, otacza opieką, iskrzy uczucie, pojawia się dziecko. Sielanka nie trwa jednak długo, gdyż wody naszego globu upominają się o przeznaczoną innemu uciekinierkę. Wraca więc ona do swojej ojczyzny, a będący prawowitym następcą tronu Atlantydy Arthur Curry będzie musiał upomnieć się o niego, by uchronić oba światy przed zajadłą, niszczycielską wojną. Tę szykuje jego nienawistny brat, a zarazem faktycznie pełniący funkcję króla Orm (Patrick Wilson), ale nie jest on bynajmniej jedynym przeciwnikiem głównego bohatera.



Arthur Curry alias Aquaman stawi oprócz tego czoła szefowi piratów, którego ojciec poległ w starciu z królem otchłani podczas próby przejęcia rosyjskiej łodzi podwodnej i właśnie obecność dwóch, niemal równoważnych względem siebie czarnych charakterów, lekko rozkleja w mojej optyce całą opowieść. Wan miesza w "Aquamanie" wiele różnych epizodów i gatunków filmu. Dość powiedzieć, że mamy tu przecież segment nawiązujący do horroru, a dramat miłosny rodziców długowłosego twardziela przeplata się z wątkiem dojrzewającego z czasem uczucia między nim samym a ponętną córką wód, Merą (Amber Heard), ale rozbicie roli złego na dwie postacie sprawia, że długo nie wiadomo z kim i o co w pierwszej kolejności tytułowy heros walczy. Na swój pokrętny sposób Wan, paradoksalnie, czyni jednak ze swojego najnowszego wyrobu dzieło spójne w swojej łebsko zagospodarowanej niespójności. Scenarzyści nie przesadzali z eksponowaniem problemu ochrony środowiska, a efekciarski przepych, który w rękach np. Michaela Baya był ostatnimi czasy zwyczajnie niestrawny, tutaj zaaranżowano w wysokiej klasy widowisko, które wchodzi lepiej, niż kufel zimnego piwa w portowej knajpie.



Ujmująca jest również baśniowość "Aquamana". Motyw latarnika schodzącego codziennie rano na molo z nadzieją, że znów ujrzy swoją ukochaną rozmiękczy niejedno serce i to właśnie w takich najprostszych, ale skutecznie wcielonych w życie, rozwiązaniach leży siła tej w spektakularny sposób opowiedzianej przygody. Nawet kompozytor ścieżki dźwiękowej, Rupert Gregson-Williams nie ucieka na siłę od tego, co on, Hans Zimmer czy Danny Elfman wypracowali gwoli muzycznego zilustrowania uprzednio zaprezentowanych części uniwersum i być może popada we wtórność, ale na pewno nie w nieudolność. Naprawdę trudno mi brać za minus mroczną powagę poprzednich filmów od DC/Warner Bros., bo ten brak chęci schlebiania wszystkim sprawiał, że były one "jakieś”, stanowiąc sensowny kontrapunkt dla tytułów konkurencji. Pod wpływem krytyki zdecydowano się na odciążenie atmosfery, co oczywiście stawia "Aquamana" w pozycji bardziej produktu niż dzieła, ale pięknie przegryzając się z młodzieńczym duchem, przenikającym na wskroś wody wszystkich królestw, zupełnie nie wadzi.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Atlantydę jako mityczną krainę obecnie uznaje się za zwykłą legendę. Nie zmienia to jednak faktu, że ta... czytaj więcej
W DC Comics jak dotąd nie mieli szczęścia. "Liga Sprawiedliwości" po szumnych zapowiedziach okazała się... czytaj więcej
Filmy o postaciach z uniwersum DC nie kojarzą się ostatnimi czasy z niczym dobrym. "Batman v Superman",... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones