Recenzja filmu

Bestia (2023)
Bertrand Bonello

Aktorka o stu twarzach

Symbolika "La bête" jest tymczasem boleśnie transparentna, tym bardziej, że reżyser posiłkuje się dość ogranym zestawem toposów. Przyszłość jako zdehumanizowane laboratorium, człowiek jutra jako
Léa Seydoux stoi w studiu filmowym na tle zielonego ekranu. Zza kadru płyną kolejne reżyserskie wskazówki. "Przesuń się w lewo, przesuń się w prawo, tutaj będzie stało biurko, a zza tego rogu wyskoczy bestia, teraz na nią zareaguj i krzycz". Bertrand Bonello odsłania kulisy filmowego spektaklu i robi z tego metaforę. Jego "La bête" (po polsku: "Bestia") to opowieść o tym, że największe życiowe dramaty wydarzają się nieraz w naszych głowach, kiedy wyświetlamy na green screenie świadomości swoje oczekiwania, namiętności i strachy. Sami jesteśmy swoją własną bestią?

Akcja "La bête" rozgrywa się w przyszłości zdominowanej przez sztuczną inteligencję. Ludzkie emocje uznawane są za defekt i stanowią poważną wadę w CV. Gabrielle (Léa Seydoux) postanawia poddać się zabiegowi oczyszczenia z uczuć. To standardowa procedura, która cofa się po łańcuchu DNA tropem poprzednich żyć, kasując wszelkie ślady sentymentów i namiętności. Kobieta wraca do swoich byłych inkarnacji, przeżywając na nowo kolejne wersje relacji z jej ukochanym Louisem (George MacKay). To miłość, która nigdy nie doczekała się spełnienia ze względu na prześladujące Gabrielle przeczucie nadciągającej katastrofy…

Film jest ekranizacją noweli Henry’ego Jamesa "The Beast in the Jungle", ale Bonello wykracza daleko poza literacki pierwowzór. W "La bête" spotykają się kostiumowy melodramat, science-fiction, "gadane" kino francuskie i… vlog. Reżyser żongluje konwencjami i łączy wodę z ogniem. Sceny "z epoki" przywodzą na myśl "Zeszłego roku w Marienbadzie" Alaina Resnais: podczas wystawnego bankietu mężczyzna próbuje przekonać kobietę, że już się kiedyś spotkali, nie mogą jednak zgodzić się co do szczegółów wspólnej historii. Futurystyczna rama narracyjna ma coś z "Broniąc życia": podobnie jak bohater Alberta Brooksa, Gabrielle tkwi w czymś na kształt czyśćca, rozliczając się z lęku, jaki kierował jej dotychczasową egzystencją. Odwiedzane przez bohaterkę nostalgiczne dyskoteki wzorowane na kolejnych dekadach XX wieku kojarzą się zaś z "San Junipero", odcinkiem serialu "Black Mirror", który również był swoistą love story wielokrotnej szansy. Bonello inscenizuje zarówno katastroficzny Paryż wielkiej powodzi z 1910 roku, jak i ascetyczną wizję przyszłości. Seydoux zaś na przemian obnosi wystawne suknie i zanurza się w futurystycznym basenie z czarną mazią. 

Dużo tego wszystkiego – na dodatek film trwa bite dwie i pół godziny. Z ekranu czuć jednak jakąś nieokreśloną pustkę. Po części to wynik minimalistycznej konwencji (albo minimalistycznego budżetu, hehe), ale chodzi o coś jeszcze. Przy wszystkich uruchomionych przez Bonello kontekstach i stylistykach, przy potoku słów, jakie wylewają się z ust bohaterów, przy posuwistym tempie i rozwlekłym metrażu, "La bête" jest po prostu zbyt prostą historią. Konteksty – zamiast ze sobą rozmawiać - tylko dociążają film. Zamiast prowokować – zaciemniają. 

Symbolika "La bête" jest tymczasem boleśnie transparentna, tym bardziej, że reżyser posiłkuje się dość ogranym zestawem toposów. Przyszłość jako zdehumanizowane laboratorium, człowiek jutra jako beznamiętny android-lalka – z grubsza tyle. A szkoda, bo sam pomysł na opowieść o karmicznej walce między miłością a strachem jest bardzo wdzięczny. Bonello ciekawie gra tu z dylematem: przeznaczenie czy fatum? Gabrielle jest bowiem osobą, która, drżąc przed katastrofą, zaprzepaszcza kolejne życiowe szanse – i to jest jej osobista katastrofa. Refleksja godna lepszego filmu.    

Pójdę więc za sugestią samego reżysera i przyznam, że "La bête" broni się najlepiej jako "dokument o aktorce". Seydoux jest obecna na ekranie niemal cały czas, w najróżniejszych inkarnacjach, w szerokim wachlarzu kostiumów i emocji: raz "przebrana", a raz dosłownie "na widoku", samotna na tle zielonego ekranu. Bonello kreuje tu portret swojej gwiazdy przy pracy: na jednej z płaszczyzn czasowych Seydoux nawet wciela się w aktorkę. Zimny, intelektualny tryb narracji pozwala nie ulec płynącym z ekranu emocjom i obserwować czyste aktorstwo niczym eksponat w akwarium filmowego kadru. Zresztą partnerujący Seydoux George MacKay również imponuje rolą, gładko przepoczwarzając się a to w dystyngowanego dżentelmena, a to w sfrustrowanego incela. Brzmi to jak manifest: mimo bezdusznego AI na horyzoncie materią kina wciąż jest aktor z krwi i kości. Człowiek. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones