Kino Terrence'a Malicka to kino szczególne. Powolna narracja i długie ujęcia, znaki firmowe tegoż reżysera, nadają jego filmom charakter zadumy i kontemplacji. Pod tym względem "Drzewo życia" nie
Kino Terrence'a Malicka to kino szczególne. Powolna narracja i długie ujęcia, znaki firmowe tegoż reżysera, nadają jego filmom charakter zadumy i kontemplacji. Pod tym względem "Drzewo życia" nie różni się od jego wcześniejszych dokonań, jednak po zastanowieniu przedstawia się zgoła inaczej. Niestety, w swoim najnowszym dziele Terrence Malick nie osiąga nowej jakości, a raczej zatraca się w samouwielbieniu. Oglądając "Drzewo życia", odniosłem niemiłe wrażenie, że widz już się tutaj nie liczy.
Fabuła opowiada historię amerykańskiej rodziny, której przychodzi zmierzyć się z okrutną tragedią. Śmierć jednego z trzech braci jest punktem wyjścia do rozważań o naturze życia, miejscu człowieka we Wszechświecie i jego relacji z Bogiem. Centralną postacią opowieści jest najstarszy z braci Jack, którego obserwujemy w czasach dzieciństwa (Hunter McCracken), a także w dorosłym życiu (Sean Penn), śledząc jego zawiłe relacje z matką, ojcem i rodzeństwem.
Chwilami "Drzewo życia" przypomina klasyczną, lecz wcale niebanalną opowieść o dorastaniu, kształtowaniu się osobowości i światopoglądu. Reżyser poszedł jednak dalej i głównym bohaterem swojego filmu uczynił wcale nie Jacka czy jego rodziców, lecz sam Wszechświat jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Zadanie tyleż ambitne co karkołomne i w moim odczuciu Malick poniósł w tym zakresie druzgocącą porażkę. Jeżeli mam zwięźle odpowiedzieć na pytanie, jaki jest Wszechświat według Malicka, odpowiadam zdecydowanie: Wszechświat jest nudny.
Przez dwie godziny filmu reżyser woła dramatycznym tonem do Boga, pytając o sens cierpienia i istnienia w ogóle, po to tylko, by w ostatnich piętnastu minutach triumfująco oznajmić, że odpowiedź – o, my głupcy – jest na wyciągnięcie ręki w księdze Hioba, bo przecież kim jest człowiek, by kwestionować Boży plan. Kryje się tu jednak głębia, której Malick zdaje się nie dostrzegać: przypomnijmy sobie film podejmujący tę samą tematykę, mianowicie "Poważnego człowieka" braci Coen. Podczas gdy Coenowie trwają w upartym dążeniu do prawdy, analizując różne punkty widzenia, Malick jakby tylko powtarzał mądrości zasłyszane od kogoś innego.
Największym jednak grzechem reżysera jest jego przekonanie o tym, że ładny film to dobry film. Z ekranu spływa na nas potok pięknych ujęć, które z początku fascynują, szybko jednak wprawiają w konsternację, a w końcu zwykły niesmak. Bo rozdęta forma zaczyna niemile kontrastować z ubogą treścią. Za tym pięknem niewiele się kryje i "Drzewo życia" jest jak czek bez pokrycia. Chciałbym zakończyć uwagą, która nasunęła mi się po obejrzeniu innego, głośnego ostatnio filmu, mianowicie "Artysty". Podczas gdy w "Artyście" Michel Hazanavicius bez żadnych kompleksów wraca do pierwotnej funkcji kina, jaką jest niesienie rozrywki widzom, "Drzewo życia" zdaje się kompletnie o widzach zapominać, bo tutaj najważniejszy jest sam reżyser i jego wizja. To groźny trend we współczesnym kinie i nie ustrzegł się go nawet tak zasłużony twórca jak Terrence Malick.