Recenzja filmu

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)
Peter Jackson
Piotr Kozłowski
Martin Freeman
Ian McKellen

Z patelni w ogień

Feralne dialogi o bólu istnienia, nędzny trójkąt miłosny oraz konflikt na linii Thranduil – Tauriel są gwoździem do trumny "Hobbita". Scenariusz ostatniego odcinka opiera się na szczęku żelastwa
Hipokryzja Petera Jacksona sięga bardzo daleko. W ostatnim wywiadzie z oburzeniem stwierdza, że współczesne blockbustery nie oferują nic poza efektowną rozrywką. Po premierze "Bitwy Pięciu Armii" podobne frazesy źle brzmią w ustach reżysera, który – na polu efektów wizualnych – przekracza hollywoodzką normę. W nowym filmie twórcy "Martwicy mózgu" wygenerowani komputerowo elfowie zastępują poczciwych statystów, Legolas (Orlando Bloom) pokonuje grawitację, Thranduil (Lee Pace) dosiada jelenia, Dain (Billy Connolly) – dzika, a o żywego konia coraz trudniej. Za dziesięć lat to nowa trylogia, a nie "Władca Pierścieni", "osiwieje".

Obecny kształt rozdziału pt. "Zagadki w ciemnościach" różni się od tego z pierwszej edycji "Hobbita" z 1937 roku. Naniesione przez Tolkiena poprawki wydawca zamieścił już w wydaniu drugim, dziesięć lat później. W oryginale dzisiejszy Pierścień Władzy jest magiczną błyskotką, którą Gollum wykorzystuje jako fant w grze w zagadki. Gdy stwór dostrzega, że skarb przepadł, przeprasza Bilba i odprowadza go do wyjścia. Dżentelmeni rozstają się w przyjaźni – niziołek zgarnia całą pulę. W materii filmowej trudniej o kompromis: wersja rozszerzona nie wypełni dziur logicznych. 

     

Zemsta! Nieroztropny Smaug atakuje Miasto na Jeziorze. Niestety, Jackson obraca ognistą sekwencję w swoisty prolog. Na pół gwizdka, bez rozmachu, za to z prymitywnym łukiem sporządzonym z dwóch belek, cięciwy oraz… Baina (John Bell) imitującego majdan. W scenie – w zamierzeniu – dramatycznej scenarzyści osiągają efekt komiczny. I tak przez 144 minuty. Co więcej, hiperkomercyjne Śródziemie uaktualnia pojęcie turpizmu, bo reżyser wywołuje szok estetyczny za pomocą zielonego ekranu. Nawet szaleństwo Thorina (Richard Armitage) służy za pretekst do kolejnych komputerowych sztuczek (tafla złota, halucynacje).

Nie tylko CGI deprecjonuje "Bitwę Pięciu Armii". Fani znaleźli 146 różnic pomiędzy sześciotomową powieścią a adaptacjami "Władcy Pierścieni". W "Hobbitach" jest równie dużo zmian, sęk w tym, że nie na korzyść języka filmowego. Alfrid (Ryan Gage), prawa ręka Władcy Esgaroth, na ekranie figuruje równie często, co zepchnięty do lamusa Bilbo (Martin Freeman), książę z Leśnego Królestwa wyręcza Beorna (Mikael Persbrandt), a Tauriela (Evangeline Lilly) waży miłość. Nie brakuje w ferworze bitewnym uścisków, powitań, czerstwego humoru i moralizujących przypowieści o kulcie pieniądza, niesprawiedliwych władcach oraz skorumpowanych facetach w spódnicach. Im dalej od trzydziestominutowej rozgrzewki, tym mniej Tolkienowskiej magii. 

     

Zapomnijcie o romantycznych przygodach Froda i Sama czy heroicznej szarży króla Theodena – tym razem kamera nie ucieka spod oblężonych murów. Akcja nie zwalnia tempa, a odpowiedzialność za budowanie napięcia spada na cyfrowych orków, którzy na pół minuty zastygają nad ofiarą i, zanim zadadzą cios, tracą głowę. Jackson nie potrafi gospodarować przestrzenią w wojennym chaosie, zapomina o kluczowych postaciach, nie dba o prawa fizyki, nie zamyka wątków. Ciekawsze od samego filmu są kulisy produkcji. Audiowizualne uniwersum wykorzystuje języki stworzone przez profesora Tolkiena (Czarna Mowa, Khuzdul, Sindarin), wspaniałe kostiumy spod igły Ann Maskrey, scenografię dłuta Dana Hennaha oraz złożoną choreografię Terryego Notaryego. Budzą respekt projekty artystyczne Alana Lee, Johna Howe’a i Wety Workshop pod batutą Richarda Taylora, wreszcie znakomita obsada z Richardem Armitage'em – nakreślającym majestatyczny wizerunek króla w wymiarze szekspirowskim – na czele.

Konstrukcja warta 750 milionów jest niestabilna. Tutaj jestem – tu się chowam, na nic wasza wstrętna zmowa! Nie wystarczy bowiem chcieć, nie złapiecie mię w swą sieć! – fragment improwizowanej piosenki Bilba Bagginsa doskonale podsumowuje zamieszanie wokół "Bitwy Pięciu Armii". Feralne dialogi o bólu istnienia, nędzny trójkąt miłosny oraz konflikt na linii Thranduil – Tauriel są gwoździem do trumny "Hobbita". Scenariusz ostatniego odcinka opiera się na szczęku żelastwa i akrobacjach Legolasa. Twórcy mają kłopot z wypełnianiem luk w apokaliptycznym zgiełku. W pierwszym akcie zaskakują ostrymi montażowymi cięciami, zaś w ostatnim – minimalizmem. Jeżeli spadkobiercy J.R.R Tolkiena zdecydują się odsprzedać prawa do ekranizacji "Silmarillionu", to Peter JacksonPhilippa Boyens i Fran Walsh powinni odpowiadać co najwyżej za catering. 
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie wiem, ile fajkowego ziela wypalił i grzybków Radagasta zjadł Peter Jackson, ale wyraźnie... czytaj więcej
Kolejna kinowa trylogia osadzona w Śródziemiu dobiegła końca. Można sarkać na oba poprzednie Hobbity, ale... czytaj więcej
Tej zimy Peter Jackson po raz ostatni zaprasza nas do wykreowanego według jego wizji Śródziemia. W... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones