Recenzja Sezonu 3

Sukcesja (2018)
Mark Mylod
Adam Arkin

Najdroższe szambo świata

Być może więc trzeci sezon jest najdoskonalszym sezonem "Sukcesji", bo pozwala wyżyć się tym wszystkim kreaturom po równo, a na końcu rozwalić ich śmieszne, płaczliwe nadzieje pięściami
Najdroższe szambo świata
Do niedawna pierwszym, co robiłem przed niedzielnym spankiem, było odbezpieczenie "fuckometru". W poniedziałki wjeżdżały nowe odcinki "Sukcesji", a "kurwomierz" – neologizm wymyślony przez Romana Roya (Kieran Culkin) i swojsko przetłumaczony przez pracowników polskiego HBO – pozwalał ocenić notowania na giełdzie trzeciego sezonu: im więcej wykrzykników przed "fuckami", im bardziej wywrzeszczany, wycedzony, wypluty jak grudka starej flegmy był "fuck", tym prawdopodobnie bardziej kogoś zapiekło. 

Niby to oczywiste, ale wcale nie takie proste. W plugawym dziecku "Króla Leara", "Dynastii" i języka istniejącego głównie na Twitterze różne gatunki "fucków" – oraz cała wyciągnięta na tysiąc pięter Wieża Babel wulgarnego słowotwórstwa – są potrzebne do życia niczym tlen i pełnią funkcję hierarchotwórczą: współpracowników, przyjaciół i krewnych bez przerwy "dyma się" i "rucha" werbalnie, obelżywym porównaniem ustawiając figurki – obojętnie, z patyków czy porcelany – na właściwych stopniach wielkiej drabiny upokorzenia. Meandrowanie przez te wszystkie "fakolce", rozrysowywanie "mapy drogowej" dominujących i zdominowanych, nauka barwy, tonu i emocjonalnego nasycenia superbluchów – to wszystko wyrafinowana sztuka. Francuzi nauczyli się od Polaków jeść widelcem, my uczymy się od Royów – rodziny obrzydliwie bogatych magnatów medialnych, luźno wzorowanych na familii Murdochów – mowy aniołów późnego kapitalizmu. Jeśli z Olimpu rzeczywiście coś skapuje na maluczkich, to na pewno nie bilony ani nektar mądrości, ale złoty deszcz – kropelki moczu, które przypominają perły chyba tylko z perspektywy rynsztoka. 


Weźmy na przykład właściciela najbardziej zmęczonych pleców w historii czołówek telewizyjnych – "fakofy" Logana Roya są krótkie, lecz precyzyjne i decydujące niczym kciuk cesarza ustawiony zgodnie z wektorem siły grawitacji. Miażdżą na papkę, odwracają bieg historii, czasami bywają zwodnicze, maskują aprobatę i oczekiwanie riposty. Jestem praktycznie pewien, że grający Logana brytyjski aktor Brian Cox ciska mentalnymi "fuckami" w młodszego kolegę z planu Jeremy'ego Stronga (a w wywiadach ściemnia, że się o niego martwi). Legenda branżowa głosi, że Strong "triggeruje" całą ekipę swoją ekstremalną praktyką aktorską – zapatrzony w Daniela Day-Lewisa, próbuje być Kendallem Royem bez przerwy, 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu: ubiera się jak Ken, mówi jak Ken, ma depresję jak Ken, a nawet – izoluje się od reszty obsady, podobnie jak jego bohater dystansuje się od rodziny. Jeśli jest w tym choć cień prawdy, Metoda przyniosła doskonałe efekty – w zasadzie cały dramaturgiczny kościec pierwszej połowy trzeciego sezony "Sukcesji" opiera się na naprzemiennym pojawianiu się i znikaniu Kendalla. Ten przeciągnięty, mało spektakularny, wręcz niemrawy początek ma sinusoidalną konstrukcję: im bardziej bohater wierzy, że jest na wznoszącej, tym szybciej topi się wosk na jego naprędce skleconych skrzydełkach. W kolejnych odcinkach Kendall co chwila odbija się od dna i ponownie wchodzi w tryb "mesjańskiego haju" – przeistacza się w Pytię z Doliny Krzemowej, paplając niemożliwą do zniesienia biznesowo-motywacyjno-luźnoziomalską nowomową i tą bezprecedensową dawką "krindżu" niejako przepowiadając własny upadek – ale tylko po to, żeby jeszcze mocniej przywalić łbem w sufit. Nigdy nie wiemy, co nowego odstawi Ken w czołowym zderzeniu z rodziną – i być może Jeremy Strong również tego nie wie, wprawiając wszystkich w konsternację puszczonym w ruch, absolutnie niekontrolowanym hamletyzowaniem.
 

Jest to piękne przede wszystkim dlatego, że tak mało spodziewane. Przypomnijmy: drugi sezon "Sukcesji" zakończył się konferencją prasową, na której Kendall ujawnił machloje w biznesowym imperium Royów i bezpośrednio zaatakował ojca. Upokorzony drugi syn wszedł na drogę emancypacji – wierzył w to on, wierzyliśmy i my. Tymczasem jedynym, czemu powinniśmy byli ufać, to sprawdzona taktyka robienia ludzi w wała: twórcy trzymali nas w absurdalnym przekonaniu, że ze zdeprawowanych poczwarek w końcu wyklują się dorodne motyle człowieczeństwa. Nic bardziej mylnego – na koniec wszyscy dostaliśmy papierowe torby na wymioty oraz zgniły odór moralnej degrengolady podstawiony pod sam nos. Najlepszą metaforą aktualnej pozycji Kendalla (oraz całej reszty ferajny) jest replika płonącego biura Logana Roya, którą zastępy sowicie opłaconych ogarniaczy wznoszą jako element scenografii przyjęcia urodzinowego – owszem, jest tu ogień, tyle że na ledowych ekranach, zimny i nieprawdziwy. Waystar obrócone w popiół to fantazja, podobnie jak czystą fantastyką są gorliwe próby wdrapania się na szczyt imperialnej piramidy. W trzecim sezonie każdy i każda ma swoje pięć minut, napięcie gęstnieje z odcinka na odcinek, kolejne niespodziewane sojusze i zdrady przecinają, zdawałoby się, zawiązane na supeł, nienaruszalne pępowiny. Emancypować usiłuje się Siobhan (Sarah Snook), liberalnym feminizmem lukrując nieprzebrane pokłady cynicznej pustki i żądzy władzy. Błaznujący, etycznie wyuzdany Roman odkrywa swoje duchowe pokrewieństwo z językiem i mentalnością Doliny Krzemowej, gdzie swobodnie pluje się na konsumentów porównaniami do antycznych niewolników. Tom (Matthew Macfadyen), mąż Shiv, ćwiczy się we własnych mesjańskich zapasach, potajemnie odwiedzając bary szybkiej obsługi i pożerając "paszę dla ludu". Nawet najstarszy syn Connor (Alan Ruck), wykluczony ze stawki parias, otrzymuje coś na kształt nagrody pocieszenia za poczciwość.


Być może więc trzeci sezon jest najdoskonalszym sezonem "Sukcesji", bo pozwala wyżyć się tym wszystkim kreaturom po równo, a na końcu rozwalić ich śmieszne, płaczliwe nadzieje pięściami rozjuszonych, wiecznie nienażartych bobasów (kto się nimi okazuje – oczywiście nie powiem). Świat, w którym ludzie handlują innymi ludźmi tak, jak niegdyś handlowało się niewolnikami – wszystko jedno, czy chodzi o członków własnej rodziny, masy społeczne czy big data – nie zasługuje na przetrwanie i usprawiedliwienie. A jednak trwa, a nasza fascynacja "Sukcesją" daje mu dodatkową legitymację. Na największego zwycięzcę wyrasta tutaj kuzyn Greg (Nicholas Braun), zwany obecnie Gregweilerem (od rasy psów obronnych) – przyczajony mistrz improwizacji, robiący karierę metodą "na debila" worek treningowy dla wyżej postawionych – z obiecanym "dołem góry" zamiast "niekończącego się środka". Czy w takim razie my również, patrząc na te obrzydliwe luksusy i paskudne czyny, chcemy polizać "dół góry" od spodu? A może chodzi o sycenie oczu mieszanką fascynacji i odrazy typu pornograficznego, o której pisała niedawno Dorota Masłowska? O podziwianie władzy i towarzyszącego jej "moralnego wyzwolenia", braku granic etycznych, otwartości na "moralne trójkąty i gang-bangi"? O zażywanie kąpieli błotnej jako rytualnego aktu "oczyszczenia przez zanieczyszczenie", który kompensowałby lęki i niepewności surfowania po wzburzonych oceanach internetowego rygoryzmu? Nigdy tego nie rozstrzygnę, ale, lojalnie, oglądam dalej.
1 10
Moja ocena sezonu 3:
9
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Rodzina Royów to senny koszmar lewicowych publicystów. Przedstawiciele uprzywilejowanego procenta... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones