Relacja

BERLINALE 2017: Postprawda i japoński makaron

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2017%3A+Postprawda+i+japo%C5%84ski+makaron-121744
Jeden z niżej podpisanych słusznie zauważył w prywatnej rozmowie, że od 15:00 w niedzielę (godzina pierwszego pokazu filmu "Una mujer fantástica") w berlińskim konkursie zrobiło się jakby ciekawiej. Dwa kolejne dowody na poparcie tej tezy to "The Party" Sally Potter i "Mr. Long" Sabu. Wrażeniami z seansów dzielą się Marcin Stachowicz i Jakub Popielecki.

***


Prawda nas wyzwoli? ("The Party", reż. Sally Potter)

Zaiste, cienka granica oddziela działalność publiczną od sfery prywatnej. Czy jeśli w domu notorycznie oszukuję żonę, dzieci i sąsiadów, to w polityce uda mi się zachować choćby minimum szczerości i przejść od deklaracji do realizacji? Czy będę w stanie powstrzymać się przed kłamstwem i machloją, narażając na niepewność na przykład własne zwycięstwo wyborcze? Wszystko to komunały, ale w dzisiejszej rzeczywistości politycznej to właśnie one – chcąc nie chcąc – stoją w centrum debaty publicznej. Przenikają też do kina, czego doskonałym przykładem jest "The Party" Sally Potter. Na konferencji prasowej po berlińskiej premierze reżyserka przyznawała bez bicia, że pomysł na film podyktował jej strach przed ostateczną śmiercią prawdy w zachodnich demokracjach. Kameralna, trwająca nieco ponad godzinę rodzinno-przyjacielska psychodrama najpierw wywołuje salwy spazmatycznego śmiechu, żeby na końcu pozostawić nas bez żadnej nadziei na pozytywne rozwiązanie. Potter w czterech ścianach upycha cały brud codziennej hipokryzji: ideologiczne deklaracje mieszają się ze zwyczajną prywatą, słowa fruwają sobie swobodnie, tak jakby nić łącząca język i prawdę bezpowrotnie się zerwała. Jakby to, co się mówi, miało pozostać już na zawsze bez żadnych konsekwencji. A jednak tak się nie dzieje – i z katastrofy, która za chwilę się wydarzy, absolutnie nikt nie wyjdzie cały. 


To laboratorium "postprawdy" stoi przede wszystkim świetnymi aktorami i gęstym, literacko dopieszczonym tekstem. Ponieważ akcja toczy się w środowisku lewicującej elity, głównym źródłem komizmu jest tutaj przepaść między deklaratywnym światopoglądem bohaterów a ich zwierzęcymi reakcjami na wyznania współtowarzyszy. W domu Janet i Billa (cudowny Timothy Spall) zbiera się grupa przyjaciół, żeby uczcić świeżą nominację gospodyni na ministrę zdrowia w lewicowym rządzie. Wśród przybyłych jest pozbawiona wiary w demokratyczne procedury April i jej mąż Gottfired, mówiący z mocnym niemieckim akcentem zwolennik alternatywnej medycyny i psychoterapii (legenda kina – Bruno Ganz). Między kuchnią a ogrodem krążą Martha i kilkanaście lat od niej młodsza Jinny – para lesbijek i radykalnych feministek. W łazience kreski z brzegów wanny wciąga Tom – mąż Marianny (na imprezę się spóźni), bankier, którego nikt w tym towarzystwie zbyt dobrze nie zna, a już na pewno nikt nie szanuje. Atmosfera jest swobodna, ale coś pod powierzchnią tej koktajlowej rutyny cały czas kipi – kątem oka wyłapujemy drobne gesty Janet, Tom po kryjomu ładuje pistolet, Bill siedzi osowiały na środku salonu i sączy wino za winem. To on jako pierwszy zepsuje towarzyskie powietrze – jego wyznanie odpali serię spowiedzi i tak, w reakcji łańcuchowej, cała ta chybotliwa, oparta na społecznym konsensusie piramida rozsypie się na drobne kawałeczki.

Prawda bierze w "The Party" górę, ale, jako że poprzedziły ją wieloletnie rządy kłamstwa, nie przyniesie spodziewanego oczyszczenia. W filmie mamy zresztą do czynienia z prawdą szczególnego rodzaju – polityka jawi się jako elegancki sztafaż, podpórka, której wszyscy trzymają się kurczowo, żeby nie wylecieć poza orbitę towarzyskich układów. 


Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ

***


Tao killera ("Mr. Long", reż. Sabu)

Gotowanie i zabijanie, dwa filary japońskiej kultury. W "Mr. Longu" mafijny killer równie sprawnie szlachtuje kolejnych gangsterów, co kroi pora przed wrzuceniem go na patelnię. Mistrz noża pozostaje mistrzem noża, niezależnie od zastosowania –jedno gładko przechodzi tu w drugie. Jak w symbolu Yin i Yang, gdzie czerń i biel są niby oddzielone, a jednak w białym polu widnieje czarna kropeczka, a w czarnym polu – biała. Benjamin Hoff pisał kiedyś książki popularyzatorskie o Kubusiu Puchatku i Prosiaczku, którzy tłumaczyli zachodniemu odbiorcy meandry filozofii Wschodu. Film w reżyserii Sabu nie jest żadnym popwykładem z taoizmu, ale czyni podobny – z pozoru absurdalny – przeskok między dwoma porządkami. Spokojnie można by nadać mu nawiązujący do Hoffa zastępczy tytuł: było już "Tao Puchatka" pora na "Tao killera". 


Rzut oka na filmografię Sabu skłania do prostego wniosku: oto kolejny z japońskich "wariatów" w typie Siona Sono czy Takashiego Miikego (Sabu zresztą grał w jego "Ichim Zabójcy"). Mniejsza o niuanse różnic między poszczególnymi autorskimi stylami – trzech panów łączy podobny rodzaj twórczej dezynwoltury oraz podobna słabość do synkretyzmu, myślowego i stylistycznego. Oczywiście, obecność swobodnych przeskoków między powagą a żartem, między humorem a terrorem, to jedna z głównych cech różniących po prostu estetykę wschodnią od zachodniej. Miike, Sono i Sabu uczynili jednak z tego chwytu naczelną zasadę swoich prywatnych poetyk. Dlatego w filmach Sabu na fundamencie kina gangsterskiego zazwyczaj nadbudowywane są kolejne gatunkowe piętra. Podobnie tym razem.

"Mr. Long", gdyby nie specyficzne "wschodnie" spowolnienie narracyjne, w zasadzie przypominałby więc jakiegoś zachodniego "sensacyjniaka" klasy B. Scenariusz czerpie bowiem ze schematu tak wyświechtanego, że spokojnie można nazwać go archetypicznym: oto zły człowiek na ścieżce do odkupienia. Czy da się wypisać z krwawego biznesu? Czy da się wymazać – albo chociaż zapomnieć –grzechy przeszłości i osiąść gdzieś w spokoju, nie pragnąc więcej zła i czyniąc więcej dobra? Takie pytania – w ciut mniej wyrafinowanej formie – zadawało już wielu ekranowych twardzieli. Pierwszy delikwent, który akurat przychodzi mi na myśl, to Jean-Claude Van Damme w VHS-owej ramotce "Uciec, ale dokąd?". Zamieszkująca idylliczną prowincję samotna matka po przejściach i jej uroczy syn, którzy aż czekają, by zaprosić naszego umięśnionego grzesznika do stworzenia razem z nimi pięknej nuklearnej rodziny, to Van Damme'owski trop powtórzony w "Mr. Longu" niemal jeden do jednego. Tyle że z buddyjskim naddatkiem. Gdybym miał streścić film Sabu za pomocą metafilmowego bon motu, powiedziałbym, że to opowieść o Leonie Zawodowcu, który próbuje zostać Patersonem. Albo bardziej po japońsku: Kinji Fukasaku przechadzający się w butach Yasujiro Ozu.


Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones