Artykuł

GRANICE KINA: Gdzie diabeł mówi dobranoc

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/GRANICE+KINA%3A+Gdzie+diabe%C5%82+m%C3%B3wi+dobranoc-82480
Prowincja, także ta filmowa, to nie konkretne miejsca, ludzie, zachowania, a bardzo specyficzne, hermetyczne doświadczenie. Jest swoistym jarzmem, traumą, z którą każdy musi się oswoić na własny sposób.

Powszechnie wiadomo, że polska prowincja mlekiem i miodem, a czasami czymś mocniejszym, płynie. Tam lepiej słychać Boga, przodków i samego siebie. Polscy twórcy nagminnie ukwiecają swoje małe ojczyzny, być może dlatego, że nie muszą do nich powracać w rzeczywistości. Ja wróciłam i poczułam, że ogień prowincji w ogóle nie zelżał. Czuć swąd przypiekanej skóry – niczym na amerykańskim, a nie polskim podwórku. Amerykańscy filmowcy nie znajdują bowiem na prowincji Ameryki (tak jak my znajdujemy Polskę), lecz właśnie... prowincję.

Nie od razu oczywiście Rzym zbudowano. Najpierw prowincjusz pokrzepiał serca (trylogia społeczna Franka Capry), potem w – dobie kontestacji lat 60. – został zastąpiony równie jednoznaczną figurą: drobnomieszczańskiego frustrata i świętoszka. Jego antycypacją był małomiasteczkowy tłum z "Dzikusa" i "Buntownika bez powodu", którego popularność utrzymywała się przez kolejne dziesięciolecia.

Mechanizm działania jest bardzo prosty: gdy w okolicy pojawia się Inny, początkową akceptację i poufałość bardzo szybko zastępują opresja i niechęć, a spomiędzy idealnie przystrzyżonego trawnika wypełza paskudne robactwo ("Blue Velvet"). Ewidentnym Obcym jest zdeformowany, wychowany w odosobnieniu dziwak ("Edward Nożycoręki"), który zakochuje się w nieodpowiedniej dziewczynie, w nieodpowiednim miejscu i czasie. Obcym nietypowym jest Grace ("Dogville") – amerykańska dziewczyna w bardzo amerykańskim miasteczku, w którym przeżywa równie amerykański koszmar. Tytułowe Dogville to azyl, który ostatecznie staje się więzieniem.

"Dogville" to w pewnym sensie nadużycie. Film Von Triera amerykański jest przecież tylko z nazwy, stworzony został bowiem przez człowieka, który USA zna z kina i telewizji, człowieka karmionego europejskim rewizjonizmem zamorskich mitów. Może to obecność Nicole Kidman, a może moje całkiem europejskie wyobrażenia sprawiły, że uwierzyłam w tę Amerykę. Wydała się bardziej "amerykańska" od tej ze zbyt sentymentalnych "Nie czas na łzy" i "Stowarzyszenia umarłych poetów", zbudowanych na podobnym schemacie. "Dogville" jest projektem ekstremalnym: w formie i w treści. Zatrzymuje w kadrze moment, w którym czernieją małomiasteczkowe serduszka. Reżyser nie szuka przyczyn. Po prostu ukazuje konkretną i uniwersalną zarazem sytuację.

 
"Dogville"

Konflikt znajduje dramatyczny finał. Ściele się trup, status quo zostaje podtrzymane. Czasem ktoś tego trupa po prostu wyciąga z szafy, bo przecież on tam zawsze czeka. Wszyscy o tym wiedzą, wszyscy o tym milczą, ale w końcu trzeba go wyjąć, bo zaczyna śmierdzieć. Wywlec na szkolny dziedziniec ("Słoń", "Musimy porozmawiać o Kevinie", "Ken Park") albo rozprawić się z nim w domowym zaciszu ("Przekleństwa niewinności", "American Beauty", "Droga do szczęścia", "Drzewo życia", "Ballada o Jacku i Rose"). Ale trzeba to zrobić, i to z zaskoczenia, tak aby nikt nie zdołał się sprzeciwić.

Zwykle pod powierzchnią cywilizowanego życia coś się dzieje i przeważnie nie jest to nic dobrego: perwersja, zbrodnia, wyuzdanie, nienawiść, niepewność. Prowincjonalną codziennością wstrząsają kolejne eksplozje, ale fasada jest niezniszczalna. Napięcie nie zawsze jednak zostaje rozładowane w wielkim wybuchu. Prowincja, nie pozbywając się swych roszczeń do zuniformizowanej "normalności" (żywopłoty, zraszacze, powiewająca godnie flaga), z pobłażliwością zerka na hipokrytów markujących rebelię.  

Wspomniani rebelianci to "produkty" małomiasteczkowej mentalności – kolorowi dywersanci, ograniczeni i kołtuńscy, apodyktyczni, egocentryczni, agresywni. Nie pasują do leniwej atmosfery rodzinnej sielanki, ale nie są w stanie zakłócić od dawna ustalonego rytuału. Etatowa brzydula Dawn ("Witaj w domku dla lalek") – na bocznym torze w szkole i w domu, nigdy nie znajdzie się w centrum uwagi. Nie zakłóci przyjęcia rodziców, nie wykorzysta jej żaden chłopak, nie pozbędzie się swej irytująco ładnej siostry, nie ucieknie z domu. Stać ją jedynie na drobne gesty sprzeciwu, chwilową satysfakcję, która podsyci jedynie jej rozgoryczenie. Dawn nie chce burzyć tego małego świata – chce być jego częścią. Dawn i Aviva ("Palindromy") wciąż walczą i mają nadzieję, usiłują sprostać oczekiwaniom swych sfrustrowanych matek. Agresywny Napoleon ("Napoleon Wybuchowiec"),  zblazowane Enid i Rebecca ("Ghost World"), znudzeni Dante i Randall ("Clerks") dali za wygraną. Nie znalazłszy dla siebie miejsca w prowincjonalnej społeczności, tworzą własne uniwersa, będące krzywymi, naiwnymi bądź cynicznymi, odzwierciedleniami normy.

 
"Droga do szczęścia"

W końcu jednak i ten czarno-biały świat, zupełnie jak "Miasteczko Pleasantville", nabiera kolorów. Oburzona społeczność nie jest w stanie zapanować nad szerzącą się rewolucją seksualną, nie potrafi okiełznać olbrzymich piersi Ursuli Udders, więc przyłącza się do szaleństwa erotycznej dowolności ("Apetyt na seks"). Skórzana kurtka i lśniąca we włosach brylantyna dyskredytują pastelowych chłopców śpiewających w szkolnym chórze ("Beksa"). Odmieńcy znajdują nieoczekiwanego sojusznika – cała społeczność staje za nimi murem, bo odmienność staje się regułą. Prowincja okazuje się cieplarnią dla całej galerii dziwaków i indywiduów, którym niestraszna nawet wielkomiejska bohema ("Fotokłopoty").

Duch prowincji nie chce już sprawdzać i kontrolować. Ma dość białych kołnierzyków i w kant wyprasowanych spodni, wieczorów przed telewizorem, pokrytych folią wypoczynków. Nie chce zaciskać zębów i zmywać gładkich powierzchni. Odpuszcza sobie i innym. Korzysta ze swobody, czuje wiatr we włosach i alkohol w żyłach. Dotychczasowi outsiderzy stają się bohaterami, ojcami rewolucji. W garnku znowu kipi, ale nikt nie próbuje ukryć tego pod przykrywką. Bo nie kipią już frustracja i psychoza.

Amerykańska prowincja to nie tylko zielone przedmieścia i urocze miasteczka z corocznymi imprezami dobroczynnymi. To także zaułki i nieograniczone przestrzenie, w których obowiązują inne, nieludzkie, co nie znaczy, że boskie, prawa. Takie miejsca nie powstają przecież z dnia na dzień, z roku na rok. Trwają w swym upadku. Nie zostały zaznaczone na żadnej mapie, ale wszyscy wiedzą o ich istnieniu i omijają je szerokim łukiem. To świat, który przed kilkudziesięcioma laty pojawił się w książkach Faulknera, który dziś, w o wiele lepszym stylu, powraca w prozie McCarthy’ego. Awanturnicy, pijacy, złodzieje, zabójcy, wiedźmy, nie rozumiejący swych zboczeń lokalni głupcy. Idziesz po porozdzieranych dziurami chodnikach, widzisz powolny kataklizm zaniedbania, zwieszające się półkolami druty, biegnące pod gwiazdami od słupa do słupa, obwieszone sznurkami od latawców i poobtłukiwanymi butelkami, przypominającymi krawaty, albo dziecięcymi zabawkami. Obozowisko potępieńców. To nie jest kraj dla starych ludzi.

 
"Do szpiku kości"

Miejsca te nie przypominają znanych zbiorowości ludzkich. Pojedyncze, rozlatujące się domy, które zawsze są zbyt blisko bądź za daleko. Mieszkańców łączy jednak bliżej nieokreślone, ale zawsze bardzo silne, pokrewieństwo. Nie zawsze muszą to być więzy krwi ("Do szpiku kości"). Wystarczy drobny epizod z przeszłości ("Kraina Traw"). Nieoczekiwanie można stać się członkiem jakiejś rodziny, równie nieoczekiwanie można stracić własną. Mroczne okolice, które rozumieją tylko zamieszkujący je ludzie.

W rzeczywistości tylko lokalizacja odróżnia w kinie te dwa światy (świat idealnych gospodyń domowych i narkotykowych mam), a dzieląca je przepaść ma wymiar czysto estetyczny. Rządzą się ścisłymi, nigdy na głos nie wypowiedzianymi regułami, a każde wykroczenie to wykluczenie, jeśli nie śmierć. Najważniejsze zawsze zostaje przemilczane i niezauważone, głęboko ukryte (zamknięte w eleganckim pudełku bądź zatopione na okolicznych bagnach), jedna tajemnica pociąga za sobą kolejną. Sekrety i kłamstwa generowane są w imię większej sprawy, w imię czyjegoś dobra i spokoju, czyjejś nieświadomości, czyjegoś szczęścia. Pojedyncze jednostki roszczą sobie prawo do decydowania o tym, co dobre, spokojne, szczęśliwe. Wolność własna i innych zostaje ograniczona.  Kolejna rzeczywistość, która karmi się pozorami własnej wyjątkowości.

 
"Powrót do Garden State"

Prowincja to nie konkretne miejsca, ludzie, zachowania, a bardzo specyficzne, hermetyczne doświadczenie. Jest swoistym jarzmem, tematem-rzeką, traumą, z  którą każdy musi oswoić się na własny sposób. Można się z niej śmiać i można ją poważać, ale nie można jej zignorować. Uwalniamy się od niej, by po latach wrócić ("Kobieta na skraju dojrzałości", "Powrót do Garden State") i odkryć, że nie taki diabeł straszny, jak sami go przez lata malowaliśmy. I znowu się okazuje, że to tylko mnie pali. Że każdy inny potrafi ją oswoić, a nawet wykorzystać. Że liczą się ludzie, miejsca, zachowania, a nie hermetyczne doświadczenie. To bowiem zawsze będzie w sztuce demonizowane lub bagatelizowane.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones