Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY 2014: Z daleka widok jest piękny

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY+2014%3A+Z+daleka+widok+jest+pi%C4%99kny-106477
Kolejnego dnia festiwalu sprawdziliśmy dla Was dwie polskie propozycje w Konkursie Nowe Horyzonty. Jakub Popielecki wybrał się na nowy film Przemysława Wojcieszka – "Jak całkowicie zniknąć", a Michał Walkiewicz zobaczył świetną "Hubę" Anki i Wilhelma Sasnalów.   

Pasożyty (rec. filmu "Huba")

Anka i Wilhelm Sasnalowie otwierają swój nowy film panoramą zakładów azotowych w tarnowskich Mościcach. To miejsce, które pochodzący z Tarnowa Sasnal uwiecznił w swoim dyptyku "Mościce I i II" i które na płótnie zostają uwolnione spod rygoru realizmu – jeśli nie jest scenografią rodem z surrealistycznego koszmaru, to przynajmniej wydaje się nawiedzonym reliktem czasów międzywojennej modernizacji kraju. Plątanina rur, kominów, hal i ramp szybko zostaje zderzona z obrazem bezimiennego mężczyzny poddawanego badaniu USG. Mężczyzna dyszy, jego skóra pokryta jest żelem, kamera nie szczędzi zbliżeń na pomarszczone, zmęczone ciało. Zarówno w przypadku przemysłowego molocha, jak i żyjących w jego cieniu ludzi Sasnalowie skupiają się na fakturach – ich niedoskonałościach, przebarwieniach, załamaniach. W końcu – parafrazując tytuł ich poprzedniego filmu – jedynie  z daleka widok jest piękny.



Mężczyznę obserwujemy podczas kolejnych, rutynowych czynności. Widzimy, jak czyści fabryczne hale, usuwając z podłogi azotowy osad. Obserwujemy, jak bierze prysznic po swojej zmianie, odpoczywa nad rzeką, robi zakupy w sklepie, wreszcie – wraca do domu. Gotowanie owsianki, zakrapianie oczu, włóczenie się po pokojach, picie wody z butelki, przygotowanie do snu – milczącego bohatera "Huby", podobnie jak samotników zaludniających światy filmowego minimalizmu, definiują powtarzane na autopilocie gesty. Tyle że bohater nie jest sam. W domu żyją jeszcze kobieta i jej dziecko. I choć możemy się domyślać, że mężczyzna jest ojcem i dziadkiem, to Sasnalowie nie rzucają światła na ich relację, nie definiują jej żadnym psychologicznym szkicem. Pytanie, czy jest to sytuacja "laboratoryjna" rodem z Hanekego, w której przyglądamy się szczurom zamkniętym w szklanej klatce, czy może stan, w którym wszystko zostało już powiedziane, a marazm bohaterów osiągnął punkt krytyczny, nie jest istotne. Po prostu – słowa nie padają, czuć tylko wzajemną niechęć, frustrację i rutynę zamieniającą życie w pasmo rytuałów bez znaczenia.    

Kontrast industrialnego krajobrazu z przedstawioną naturalistycznie cielesnością powraca raz po raz. Fabryka wabi bohatera, ten zaś włóczy się nocą po jej pustych halach, często nagi. Zakłady rzucają też cień na całe Mościce, ledwie widoczne na ekranie (Sasnalowie "przyklejeni" są do bohaterów, filmują ich w bliskich planach, podglądają jedynie wycinki rzeczywistości). Ich obecność, policzek wymierzony ludziom pokrzywdzonym przez transformację, jest jednak w przedziwny sposób nobilitująca – fabryka wydaje się monstrualnym pomnikiem wystawionym tym, którzy nie nadawali się na beneficjentów nowego układu. Z podobną regularnością wracamy do tytułowego motywu huby. U Sasnalów hubą jest "wgryziona" w miejską tkankę fabryka, przyssane do piersi dziecko bohaterki, zabierający przestrzeń i powietrze swojej współlokatorce mężczyzna. Wreszcie – w planie najszerszym – są nią ofiary przemian ustrojowych, "pasożytujące" na zreformowanym społeczeństwie. Hubą są średnie i niewielkie miasteczka zrzucone przez elity do piekiełka "ciemnogrodu", z rozrywkami w stylu torów żużlowych i warzywniakami służącymi za centra kultury.

Resztę recenzji Michała Walkiewicz przeczytacie TUTAJ.




Made in Berlin (rec. filmu "Jak całkowicie zniknąć")

Przemysław Wojcieszek od zawsze obnosił się ze swoim muzycznym gustem. Wystarczy wspomnieć cytujące The Smiths "Głośniej od bomb" czy jazgoczący punkową estetyką "Made in Poland". W tytule "Jak całkowicie zniknąć– najnowszego filmu reżysera – słychać z kolei inspirację Radiohead. O ile smutne wynurzenia Morrisseya w dość oczywisty sposób stanowią duchowy przewodnik wrażliwych chłopców, takich jak bohater "Głośniej...", a szybkie rytmy i głośne gitary z "Made in Poland" gładko rymują się z buntem protagonisty tamtego filmu, o tyle obecność na tapecie zespołu Thoma Yorke'a przynosi nieco mniej określony zestaw konotacji. Ale to dobrze.   



Jednym z problemów Wojcieszka bywało nieraz to, że jego realizacje dawały się zbyt łatwo "przypiąć". Twórca maszerował ze swoimi intencjami na wierzchu, z podniesionym czołem, prosto do piekła nadmiernych oczywistości. Dlatego cieszy fakt, że nad jego nową produkcją nie powiewa kolejny sztandar "a teraz zrobię film o...". Brakuje bowiem bezpośredniego przełożenia między spokojnym walczykiem z płyty "Kid A", który stopniowo rozwija się w istną symfonię melancholii, a historią dwóch kobiet włóczących się nocą po Berlinie. Radiohead niesie co prawda ze sobą własny bagaż skojarzeń (paranoja, alienacja, wielkomiejska frustracja), ale to wystarczająco pojemny zbiór, by nie obciążać niepotrzebnie opowieści. Cytaty z piosenki pojawiają się tu w animowanych przerywnikach; "to nie ja" czy "nie ma mnie tu" to jednak stwierdzenia zdecydowanie otwarte na interpretację.

Reżyser bardzo słusznie postanowił ograniczyć do minimum dialogi, co jeszcze spotęgowało enigmatyczny ton całości. Przez większość filmu historię opowiada praca kamery i niuanse języka ciała aktorek – a nie słowa. Brawurowa jest otwierająca sekwencja, pokazująca narastającą wzajemną fascynację dwóch obcych sobie kobiet (Agnieszka Podsiadlik i Pheline Roggan). Dynamiczne zdjęcia, nieoczywista paleta barwna (copyright by podziemia berlińskiego metra) oraz napięcie między parą wykonawczyń momentalnie wciągają nas w ten spektakl. Dziewczyny zaczynają się przekomarzać, w końcu podejmują wspólnie eskapadę przez skąpane w świetle miasto. Nad wspólnie spędzonym czasem wisi jednak widmo deadline'u: samolot, do którego za kilka godzin musi wsiąść jedna z nich.



Wojcieszek wspominał, że jednym z powodów wyboru na miejsce akcji stolicy Niemiec (a nie na przykład Warszawy) było to, że to miasto nocą nie gaśnie. Wybór to jednak nie tylko praktyczny (oświetlenie wystarczające, by móc pracować z kamerą), ale i estetyczny. "Jak całkowicie zniknąć" ma bardzo impresyjny charakter, w dużej mierze składa się z teledyskowych sekwencji prowadzonych przez obraz i muzykę (oryginalne kompozycje Julii Marcell albo dźwięki z klubów odwiedzanych przez bohaterki). To wciągający, hipnotyczny spektakl – choć trudno powiedzieć, by był szczególnie oryginalny. Fakt, wykorzystanie takiego języka kina jest wciąż świeże w polskim kontekście, ale ikonografia wielkomiejskiej przygody wydaje się zapożyczona zewsząd. Klub techno, szybki numerek na zapleczu, wspólne pamiątkowe zdjęcie pstrykane w kabinie fotograficznej – podobne rzeczy widzieliśmy już nie raz. Ale zrealizowane jest to wciąż ze swadą i wyczuciem.

Wojcieszek ma też dobrą parę nieoczywistych bohaterek. Trudno powiedzieć, czy Niemka jest wymachującą nożem łobuziarą na bakier z prawem czy po prostu zblazowaną hipsterką z dobrego domu. Polka również kryje w sobie tajemnice. Nie jest też – wbrew początkowemu wrażeniu – agresywnie szukającą partnerki na jedną noc lesbijką.

Resztę recenzji Kuby Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones