Relacja

Transatlantyk 2013: Google napada!

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Transatlantyk+2013%3A+Google+napada-97915
Poznański Transatlantyk jest już w połowie rejsu. O chorobę morską nie przyprawiły nas amerykańskie produkcje spoza głównego nurtu – "Super" Jamesa Gunna i "Na własne ryzyko" Colina Trevorrowa. Nieco inaczej było z poświęconym Google Books dokumentem "Google And The World Brain" Bena Lewisa.  

Strach ma wielkie OOczy

Mieliśmy niedawno w polskich kinach "Stażystów" – marketingowy walec pokryty cieniutką warstwą komediowej patyny. Bohaterowie filmu, handlowcy pamiętający czasy pierwszych kalkulatorów, najpierw lamentowali nad upadkiem analogowego świata, a potem odnajdywali spokój ducha i portfela w Google – firmie urastającej na ekranie do rangi nowej Biblioteki Aleksandryjskiej. Dokumentalista Ben Lewis w swoim "Google And The World Brain" powiela taką perspektywę i jednocześnie stara się ją zanegować. Wniosek, do którego dochodzi, może zszokować tylko kogoś, kto ostatnie dziesięć lat spędził w kopalni siarki: Google chce dobrze, ale jest korporacją i musi gromadzić kapitał.

Aby lepiej zobrazować współczesną pozycję Google'a, twórcy sięgają po efektowną metaforę i cofają się do czasów, w których futurystyczne wizje snuł na radiowej antenie Herbert G.Wells. Pionier science fiction, opętany ideami Globalnego Umysłu oraz Systemu Wiedzy Absolutnej, widział w inwentaryzacji kulturalnego dorobku ludzkości narzędzie społecznego postępu. Perspektywa zgromadzenia zaklętej w literaturze wiedzy pod jednym szyldem, w jednym scentralizowanym obiegu, musiała go zaniepokoić, ale chyba nie na tyle, by możliwość błyskawicznego dostępu do każdego tekstu kultury wydała mu się grą niewartą świeczki. Lewis z kolei dostrzegł współczesną reprezentację lęków i nadziei Wellsa w inicjatywie Google Books – ambitnym i kontrowersyjnym przedsięwzięciu digitalizacji zasobów setek, jeśli nie tysięcy, publicznych bibliotek. Punktem węzłowym filmu jest proces wytoczony firmie przez broniące praw autorskich stowarzyszenia oraz późniejsza ugoda, zagrażająca w znacznym stopniu interesom autorów.      

Lewis ma w swoim reżyserskim niezbędniku tylko jedno narzędzie i jest nim młotek. Kiedy chce pokazać, że Google stoi na pierwszej linii frontu walki o zachowanie literackiego dziedzictwa, sięga po stare ryciny i atakuje nas obrazami palenia książek w bananowych republikach. Gdy chce zaakcentować tajemnicę otaczającą proces digitalizacji, straszy planszami informującymi o niemożności przeprowadzenia wywiadów z szefami wszystkich szefów. Kiedy chce skompromitować pijarową nowomowę, sadza przed kamerą jednego z wiceprezesów firmy, którego mózg od dekady wiruje w korporacyjnej pralce. Można się z takiego człowieka śmiać, można nim pogardzać, ale to trochę jak śmianie się z reklam w mediach społecznościowych (a co ty zrobiłeś, żeby zrewolucjonizować światowy dostęp do informacji i w ogóle stanąć przed podobnymi kompromisami?). Wszelkie dramaturgiczne chwyty podkreśla muzyka rodem z kiepskiego horroru – ponura, zawiesista, zwiastująca śmierć Boga i koniec historii.      

 

Klucz doboru gości jest ciekawy (od japońskiego pisarza Shojiro Akashiego, który wytoczył podczas procesu najcięższe działa, przez specjalistów od nowych mediów, po ojca Damię Roure z biblioteki klasztoru Monserrat). A jednak zakres poruszanych zagadnień wydaje się zbyt wąski. Zamiast pogłębić najciekawszy wątek praw autorskich i – w szerszym planie – zderzyć słabą jednostkę z potężnym systemem (czemu twórcy poświęcają dosłownie kilka scen), prawie cały czas wałkowany jest temat etycznych nadużyć wielkich korporacji. Pytania, które padają z ekranu, są retoryczne: czy Google chce zgromadzić jak największą ilość danych, by ulepszyć swoje aplikacje? Czy zależy im na kontroli internautów poprzez coraz bardziej precyzyjne mechanizmy selekcyjne? Czy chcą zajrzeć nam do koszyka z książkami, by jeszcze efektywniej zarabiać na naszej pasji? Czy ich wielka biblioteka stanie się w końcu księgarnią?

Lewis jest tym lepszym filmowcem, im bardziej odkleja się od rzeczywistości i ucieka w świat teorii spiskowych. Prorocze wizje Wellsa, Gibsona czy Orwella nie nabierają w jego dokumencie realnych kształtów (zwłaszcza że twórca ma fatalną skłonność do interpretowania zdań w oderwaniu ich od macierzystego kontekstu), ale i tak wywołują ciarki na plecach. Google jako protoplasta filmowego Skynetu, krok milowy w pracach nad zaawansowaną Sztuczną Inteligencją? W tym przynajmniej jest jakiś narracyjny potencjał – zwłaszcza dla dokumentu. "W centrum wielu mrocznych wizji przyszłości znajduje się człowiek zredukowany do roli bezużytecznego mikroba, istoty w całości podporządkowanej maszynom" – przekonuje jeden z bohaterów filmu. Spokojna głowa. Dzisiejsze maszyny muszą jeszcze na swoich mikrobach zarabiać.   

Kosa na przestępców

Gdyby w ocenach filmów stosować kryterium, jakim posługują się dziennikarze recenzujący komputery i technologiczne nowinki, gdyby nagradzać za dobry stosunek ceny do jakości, wówczas film Jamesa Gunna trzeba by oceniać bardzo wysoko. Niestety dla twórców "Super" – w kinie liczy się jedynie efekt końcowy, budżetowe niuanse obchodzą nielicznych, a ważne jest to, co widzimy na ekranie. A podczas seansu  "Super" widzimy film połowicznie udany, niskobudżetową komedię wyśmiewającą superbohaterskie kino spod znaku komiksu. Ani odkrywczą, ani powalająco dowcipną, momentami bardzo udaną, a kiedy indziej nieco wtórną.

Frank D'Arbo (Rainn Wilson, pamiętny Dwight z "Biura") ma prawie czterdzieści lat, zero cech charakterystycznych, średnio fajną robotę w barze z hamburgerami, parę kilo nadwagi i minę zbitego psa. Ma też urodziwą żonę (Liv Tyler), eksćpunkę zaliczającą kolejne odpływy i przypływy narkotykowego głodu. Gdy piękna małżonka porzuca Franka, by zamieszkać z miejscowym dilerem narkotyków (Kevin Bacon), pogrążony w rozpaczy poczciwina szuka sobie nowego miejsca w świecie. Wkrótce przybierze tożsamość komiksowego bohatera – stanie się "Kosą na przestępców" i rozpocznie krucjatę przeciwko złu. Wszystko po to, by odzyskać kobietę swojego życia.


Całą recenzję autorstwa Bartosza Staszczyszyna przeczytacie TUTAJ.

W pogoni za przeszłością

    
Dla tych z Was, którzy z fantastyką stykają się tylko za pośrednictwem kina, idea niezależnego filmu SF może wydawać się najbardziej absurdalnym pomysłem w historii. W końcu SF to efekty, rozmach wizji, obrazy i akcja, która wciska w fotel. Ci z Was, którzy sięgają też po książki, wiedzą, że SF to przede wszystkim fabuła i bohaterowie, a fantastyczne elementy często ograniczone są do minimum. Właśnie tę ideę od kilku lat z sukcesami wykorzystuje kino niezależne. Do nurtu tego można zaliczyć również "Na własne ryzyko".

Czy rzeczywiście obraz Colina Trevorrowa jest przedstawicielem gatunku SF, pozostaje kwestią otwartą. Zwłaszcza że podstawą scenariusza jest historia, która miała miejsce naprawdę. Puntem wyjścia jest bowiem ogłoszenie zamieszczone w jednej z amerykańskich gazet. Mogliśmy w nim przeczytać, że poszukiwana jest osoba, która zgodzi się ogłoszeniodawcy towarzyszyć w podróży w czasie. Chętny powinien zaopatrzyć się w broń, zapłatę otrzyma po powrocie. Ogłoszenie kończyło się zdaniem ostrzeżenia, które stało się tytułem filmu.


Całą recenzję autorstwa Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones