Nie sam film, ale sytuacja: otóż, wyobraźcie sobie, że beztrosko eksperymentujecie, wtedy kiedy ku temu najlepszy czas (czyli na studiach), po czym, po latach, używki zaczynają zbierać swoje żniwo. I to nie byle jakie: grupka hipisów, poszukująca doznań w kwasowych podróżach, dekadę później zamienia się w ogarniętych pierwotnym szałem morderców. Pomysł wyjściowy wydaje się być nieco ekscentryczny, ale w tym też leży cała jego siła. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Jeff Lieberman, poprowadził intrygę w bardzo sprytny, nieco przewrotny sposób, dzięki czemu całość ogląda się jak jeszcze jeden thriller spod znaku political-fiction, z samotnie dochodzącym prawdy bohaterem włącznie. Historia nie jest wprawdzie całkowicie pozbawiona mankamentów, aktorstwo miejscami dość "koślawe", ale wszystko to można wybaczyć, dzięki napięciu, które towarzyszy seansowi i kilku niezapomnianym scenom, do których w szczególności zaliczyć należy efektowny, budzący dreszcze początek (pierwsze morderstwo to mały majstersztyk) i finałową rozgrywkę na parkiecie.