Zadanie "47 roninów" jest bardzo proste. Uderzyć w urzekającą nutę japońską i przyprawić elementami fantasy i efektami specjalnymi, coby widz amerykański zbytnio się nie nudził. Fabularnie film leży i kwiczy (całkiem dobrze opisuje to recenzja redakcji), podobnie jeśli chodzi o charakterystykę postaci, która nie istnieje jak i też relacje je wiążące. Solidnie się wynudziłem, zwłaszcza w scenie finałowej walki, która inscenizacyjnie niczym nie odbiega od tego co już wielokrotnie było pokazywane w kinie przygodowym czy jakimkolwiek innym. Moją uwagę zwróciła nieustająca muzyka, również niczym nie odbiegająca od wielokrotnie przerabianej przez seryjnych kompozytorów patetycznej sztampy, a przecież można było pokusić się o jakiś folklor. Choćby dla klimatu, który ten film w moim odczuciu po prostu nie ma. Trochę feudalnej Japonii, trochę krainy duchów, trochę akcji rodem z Harrego Pottera, wszystko po trochu, a jak mówi stare porzekadło: jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. Można obejrzeć, nie ma wielkich zgrzytów oprócz płycizny na wszystkich płaszczyznach filmu. Plusy? Strona wizualna, zarówno zdjęcia, scenografia jak i kostiumy.