To nie jest kolejny "amerykański film" o pucybucie, który znalazł na nowojorskim bruku milion dolarów. Bohater tego komediodramatu, reżyser-amator Mark Borchardt, pragnie sławy i pieniędzy, jednak nie ma nic wspólnego z uroczymi marzycielami i przystojnymi pasjonatami, jakich pokazuje kino mainstreamowe. Determinacja idzie u niego w parze z bezczelnością, ale nie z talentem; ponadto za dużo pije i pożycza pieniądze, których potem nie oddaje. Obnoszący flanelę i tłuste włosy, do utraty tchu i ostatniej kropli krwi walczący o swój niskobudżetowy horror, przypomina Eda Wooda ery grunge’u. Jego prywatna wojna rozgrywa się na szarych i przygnębiających przedmieściach. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, a amerykański sen zmienia się w płytką i gorączkową drzemkę.