I nic więcej. Kompletnym nieporozumieniem jest przyznanie statuetki dla najlepszego filmu roku 1951. Większośc filmów, które przegrały z nim w tej kategorii były o wiele lepsze, choćby "Tramwaj zwany pożądaniem" czy "Miejsce pod słońcem". Nakręcona rok później "Deszczowa piosenka" doczekała się niestety tylko jednej nominacji do Oscara, choć dziś zgodnie krytyka i publiczność nadaje jej miano najlepszego musicalu wszech czasów (pod czym i ja się podpisuję). Magazyn "Premiere" umieścił ten film na liście 20 filmów, których oceny zostały zawyżone. Coś w tym jest.
Po pierwszym obejrzeniu byłem totalnie zawiedziony... Bo spodziewałem sie drugiej "Deszczowej piosenki". Ale ten film jest inny, jest kwintesencją "musicalowości", widać to zwłaszcza w bombastycznej finałowej scenie. Polecam obejrzeć jeszcze raz, mnie za drugim razem porwał, gdy już pozbyłem sie głupich oczekiwań.
A "Deszczowa" miała dwie nominacje, nie jedną. Powinna mieć z dziesięć...
Mnie zawiódł również. Niby widowiskowy, ale poza tym nic w nim powalającego, a fabuła - no cóż: skrojona bardzo prosto. Poza tym ta mniej więcej 17-minutowa scena jest zdecydowanie za długa! :| 7/10 ode mnie.
Obejrzałam wczoraj na DVD i muszę powiedzieć, że odczuwam pewne rozczarowanie. Niby wszystko było perfekcyjne, widać starania twórców filmu, aby zrobić coś wielkiego, ale... No właśnie - moim zdaniem za dużo tu zadęcia i pompy, a za mało szczerości, co sprawia, że ogólnie rzecz biorąc całość wypada dość - jak dla mnie - nieprzekonywająco. Nic nie przebije "Deszczowej piosenki", która potrafi wzruszyć i rozbawić do łez, a przy tym zadziwić wspaniałymi, niezapomnianymi popisami tanecznymi. Gdy Gene Kelly śpiewa i fenomenalnie tańczy do "Singin' in the rain" to wierzymy mu (przynajmniej ja wierzę), że jest szczęśliwy i zakochany.
Wielbiciele musicali powinni jednak na pewno zobaczyć "Amerykanina w Paryżu", choćby ze względu na Leslie Caron, która była tu po prostu znakomita.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego porównujecie ten film do "Deszczowej piosenki"?!... To tak, jakbyście porównywali np. "Młode lwy" do "Ostatniego tanga w Paryżu", bo i tu i tu film był robiony pod Marlona.
"Amerykanin w Paryżu", to typowe "dopasowanie" fabuły do projektu muzycznego (jakby sie to dzisiaj powiedziało) G. Gerschwina. A ponieważ był to rok 1951, więc i nie dziwota, że jest nadęcie, bo oto żołnierz, weteran IIWW itd...
Po niespełna roku obejrzałam ponownie i muszę powiedzieć, że obraz ten znacznie zyskał w moich oczach (starałam się nie patrzeć przez pryzmat "Deszczowej piosenki"). Niezaprzeczalne atuty "Amerykanina w Paryżu" to muzyka, taniec na najwyższym poziomie oraz wspaniałe kostiumy (scena finałowa). Fabuła może i prosta, ale pełna wdzięku. A pomysł na scenę finałową ("żywe obrazy") był moim zdaniem świetny i znakomicie zrealizowany, dzięki czemu oglądanie było samą przyjemnością, tym bardziej, że Gene Kelly i Leslie Caron dali tu z siebie wszystko.
Zachwycam się tym filmem ile razy go widzę, szczególnie początek mogę oglądać w kółko...
Trzeba naprawdę lubić takie klimaty, żeby pokochać ten film. Wielu moich znajomych wynudziło się nim na śmierć... mówią, że muzyka fajna i uroczo generalnie, ale za długi i nic się nie dzieje. A dla mnie każda scena jest majstersztykiem, można genialnie odpocząć i nabrać chęci do życia oglądając. Porównując do nowszych musicali rozumiem tych, którzy nie potrafią docenić Amerykanina w Paryżu, - to jednak stara szkoła, momentami wręcz archaiczna... ale dla fanów Gershwina i jego epoki pozycja obowiązkowa.