Typowy przeciętniak. W pewnym sensie "klasyk" ze względu na to jak często puszczano go i jak często wciąż leci w TV. Ale po dawnym seansie miałem wrażenie, że był to nieco lepszy film.

Sama Anakonda wyglądała średnio. Po prostu zwykły wąż tylko kilkakrotnie powiększony (do rozmiarów znanych z dzisiejszych złych pseudo-filmów "animal attacks / monster movies") z zupełnie nie odrażającym pyskiem. Nie było się tu czego bać. Już bardziej przerażający był jeden z bohaterów - Paul Sarone - zły charakter zagrany przez Jona Voight. Animacja tej anakondy niekiedy była niezła, ale niekiedy wręcz odpychająca - szczególnie kiepsko to wyglądało w scenach dziennych. W ogóle to trochę słaby pomysł żeby tą decydującą konfrontację przeprowadzić za dnia. Film zupełnie traci wówczas swój całkiem przyjemny skądinąd, tropikalny klimat.

Właśnie ten klimat to najlepsze, co ten film ma do zaoferowania. Ja zresztą od zawsze uwielbiałem filmy, które rozgrywają się gdzieś tam w lasach równikowych, gdzieś pośród dzikości Ameryki Południowej. Nie inaczej jest i tym razem. Fajnie, że pojawiają się momenty humorystyczne (nawet jeśli nie jest to humor najwyższych lotów), ale i tak zdecydowanie jest go za mało. Trochę za poważnie się robi w pewnych momentach tego filmu, szczególnie w zakończeniu.

Gra aktorska stoi na równym, ale słabym poziomie. To ciekawe zobaczyć na dużym ekranie parę Jennifer Lopez - Ice Cube, ale nie trudno dostrzec, że umiejętności aktorskich trochę im jednak brakuje.

I taka była część pierwsza "Anakondy". Zabieram się za sequel i mam nadzieję, że mimo nie najlepszego rocznika jak na filmy z cyklu atakujących zwierząt, będzie trzymał przynajmniej niezły poziom.

Moja ocena: 5/10.