sorki, ale zapercepowany do obiadu (na obiad było śniadanie) ostatni odcinek serialu The Curse z emmą skutecznie wyczerpał zbiorniczki mojej życzliwości związane z dość bezdusznym ważeniem sobie lekce prawa grawitacji..
coś jak ostatnie piętnaście minut dowolnego filmidła kosmonautycznego wyciągnięte i rozciągnięte w czasie na dziewięćdziesiąt osiem minut wybitnie a boleśnie letargicznej projekcji.
tfu!rcy tego oczywistego analfabetyzmu cinematograficznego albo nie widzieli filmów tarkowskiego, kubricka, carpentera czy hryniaka - kolejno, Solaris, 2001, Ciemna Gwiazda i Zenek - albo ich nie zrozumieli.
z grubsza chodzi o to, że wszelkie odloty zaczynają działać dopiero po przekroczeniu pewnego punktu granicznego; historii dotychmiast mocno zakorzenionej w ziemi. inaczej: długość bądź wysokość skoku zależy od właściwego wybicia czy rozbiegu, tymczasem twórcy o nich zapomnieli.
jeszcze inaczej: antypody Chłopca i Czapli.
podręcznikowy przykład jak nie powinno się robić psychodelicznego kina.