w którym narkotyki są mimo wszystko przedstawione w romantyczny sposób. Muzyka, fakt, że dwójka głównych bohaterów to artyści, bardzo przyjemne ujęcia, e. e. cummings i historia, którą opowiada Candy o Danie i o sobie samej - to wszystko sprawia, że film jest jakby potraktowany romantycznym filtrem.
Oczywiście twórcy nie pominęli przedstawienia piekła, jakie przechodzi się przy uzależnieniu - ale pokazali też kawałki nieba, dla których właśnie człowiek jest w stanie zaryzykować wszystko dla substancji.
Cieszy mnie też, że obrazy piekła nie zostały przedstawione tak irytująco i patetycznie jak np w Requiem dla snu.
Point is, każdy ćpun właśnie tak odczuwa czas spędzony pod wpływem substancji, a w szczególności opiatów - jak romantyczną przygodę.
Nie chodzi mi w tym poście o gloryfikację narkotyków, chodzi tylko o to, że utarło się w naszej kulturze takie właśnie drastyczne przedstawienie uzależnienia - ponure widoki, patetyczna, rozdzierająco smutna muzyka i twarze wykrzywione bólem; mój boże, jakie to żałosne i zupełnie nie oddające problemu
no, to tyle
ale musiałam to z siebie wyrzucić, a gdzie lepiej, jak nie tu?
Właśnie, a przecież każdy medal ma dwie strony.... Na ogól ludzie, którzy o czymś mają zerowe lub mgliste pojęcie stają się "ekspertami" . Pewnie nie raz takich spotkałeś. Co do ćpania, to jednak "im większy wjazd tym większy zjazd".. bywa, ze ostatni wjazd w życiu...Pozdr!