Obejrzałam zapowiedź tego filmu - wydawał mi się kolejnym filmem katastroficznym. Mówię do siebie: ok, obejrzę, odmóżdżę się odrobinkę, to mi dobrze zrobi.
Spodziewałam się totalnej masakry, przepędzenia ludzi jak stada bydła z punktu A do punktu B, gdzie połowa umrze stratowana/z wycieńczenia/zeżarta przez zmodyfikowanego chomika/zamieniona w żuczki (jak w to stało się z głównym bohaterem Wesela w Atomicach, o ile pamięć mnie nie myli)
Po pierwszych kilku minutach chciałam przełączyć, bo wydawał się mdły i pozbawiony sensu. Wyszłam sobie zrobić herbatę, a po powrocie... jakoś mnie wciągnął.
Zorganizowany był nie wokół kałuży krwi, ale nastolatki (na oko laski w moim wieku), jej problemów, emocji. Strata brata, matki, chwilowa utrata chłopaka i ciężar odpowiedzialności. Początek nowego życia w innym mieście (chyba, że znów coś pomyliłam).
Pozytywnie mnie rozczarował. Nie był katastroficzny, ale, co najważniejsze, nie był też katastrofalny.